niedziela, 16 grudnia 2012

Pomodoro Łódź - tradycyjna włoska pizza w centrum miasta



            Pomodoro to nowo otwarta pizzeria usytuowana w ścisłym centrum Łodzi, przy ulicy Rewolucji 1905 roku 4. Co niektórzy mogą kojarzyć adres z istniejącą do niedawna pod tym numerem pizzerią Etna. Zmienił się jednak właściciel, nazwa i specyfika lokalu – zamiast zwykłej pizzy, serwowana jest typowa pizza włoska, taka jak w Bella Napoli, Marcello czy Ristorante Doneda. Po starym lokalu został tylko nie do końca ciekawy wystrój.
            Pomalowane na czerwono ściany, proste stoliki z obrusami, parę półeczek z buteleczkami i bibelotami. Na tym koniec, to nieco za mało by powiedzieć, że miejsce jest przytulne czy estetyczne. Wystrój jest co najwyżej poprawny i kojarzy się bardziej z lokalem na osiedlu niż fajną knajpką w centrum miasta....szkoda. Na dodatek, podczas naszej wizyty, w restauracji było stosunkowo zimno. Zaletą jest otwarta kuchnia, dzięki której widzimy jak pizzerman, rodowity włoch Antonio zresztą, przyrządza nasze posiłki, przypiekając je później w prawdziwym piecu opalanym drewnem.
            W menu (po polsku i włosku), poza pizzą znalazło się parę sałatek, prostych przystawek, deserów i smażaków. Wybór jest więc dość przeciętny, choć przecież najbardziej liczy się pizza. Oferta tejże jest zaś bogata. Znalazły się nie tylko klasycznie pozycje znane z każdej pizzeri, lecz również pizze bianche, calzone jak i panozzi, czyli kanapki robione z ciasta na pizzę. Do picia: kawa, herbata, napoje na zimno, piwo i wino. Niestety, choć w lokalu byliśmy już jakieś 2 miesiące od otwarcia, właściciele nadal nie mieli koncesji na alkohol, zaproponowali jednak zakupy w pobliskim sklepie i z możliwością spożycia ich w lokalu :)
            Tu warto wspomnieć o obsłudze. Właścicielka jest bowiem bardzo miła, otwarta i żywiołowa, krząta się po knajpce jak po własnej kuchni, jest rozgadana i sympatyczna. Podobne wrażenie sprawia Antonio, który choć ledwo mówi po polsku, stara się z każdym nawiązać kontakt. Niektórym może to przeszkadzać, dla mnie było jednak miłym zaskoczeniem. Widać, że właściciele wkładają w serce to co robią, a robią to dobrze!
            Sama pizza, choć choć dla niektórych może wydać się nieco za droga, zasługuje na pochwałę. Składniki są świeże i w dużej mierze sprowadzane z Italii. Ciasto cienkie i bardo smaczne - niebo w gębie! Zdecydowanie, pod tym względem jest to jedna z lepszych pizzerii w mieście. Ja, klasycznie już zdecydowałem się na Diavolę i muszę przyznać, że właśnie takiej ostrości spodziewam się po daniach tego typu. Pizza jest pikantna, jednak na tyle, by poza ostrością czuć jeszcze pozostałe smaki (co nie zawsze zdarza się w innych lokalach). Skosztowałem również quattro formaggi znajomych - nie mam  żadnych zastrzeżeń! Większym głodomorom polecam zamówić cały placek, na mniejszy głód, najlepiej wybrać się we dwójkę - jedna pizza w zupełności wystarczy wówczas na dwie osoby. Nie przypadła mi do gustu jedynie oliwa – była zbyt gorzka, poprosiłem więc o inną, zaproponowano mi wersję na ostro – kapitalna, reszcie towarzyszy też przypadła do gustu.
            Pomodoro z pewnością szybko zyska rzeszę fanów. Dobra lokalizacja, miła obsługa i bardzo smaczna włoska pizza, dla wielu będzie wystarczającym argumentem by zostać stałym bywalcem knajpki. Drobne wpadki - zimno w środku czy brak koncesji na alkohol, a także wysoce nieprzemyślana aranżacja wnętrz, nie pozwalają mi jednak wystawić najwyżej oceny. Pomodoro wypada bardzo dobrze na tle licznych łódzkich pizzerii, do czołówki trochę jej jednak jeszcze brakuje. Jeżeli będziecie w okolicy, wstąpcie i przekonajcie się sami!

EDIT z 06.03.2014: Kolejne wizyty w Pomodoro utwierdziły nas tylko w przekonaniu, że Pomodoro to lokal oferujący jedną z najlepszych pizzy w naszym mieście :)

POLUB NAS RÓWNIEŻ NA FACEBOOK'U: Food Fetish po łódzku

Nie posiadam praw autorskich do zamieszczonych zdjęć i logo. Pochodzą one z oficjalnej strony internetowej lokalu. Więcej na https://www.facebook.com/pomodoropizza

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Vinda Łódź - kawiarnia z charakterem

Vinda to stosunkowo nowa, łódzka klubo-kawiarnia. Choć działa raptem od dwóch miesięcy i została dość odważnie zlokalizowana, to już zyskała wielu fanów i stałych klientów. Lokal nie jest położony bowiem w ścisłym centrum miasta a przy ulicy Zgierskiej 69, na dole charakterystycznego pawilonu ABC. Dojechać można bez problemu tramwajem linii 4,11,16 lub 46, na właścicieli samochodów czeka zaś obszerny parking, który wieczorem na ogół jest pusty, nie będzie więc problemu z zostawieniem auta.
Wnętrza prezentują się rewelacyjnie. Urządzono je z dużym smakiem, na modłę tak popularnych ostatnio loftów. Za projekt odpowiadała Agnieszka i Paweł Pawełoszek z AR Design. Ceglane ściany z dużymi, wpuszczającymi promienie słońca oknami, nowoczesny bar, imitacja wylewki betonowej na podłodze, wygodne i stylowe meble, ciepłe oświetlenie, olbrzymia, ciekawa fototapeta na jednej ze ścian – to nie jedyne atuty lokalu. Wrażenie robi też zaadaptowana na potrzeby kawiarni winda towarowa, która stała się integralną częścią miejsca, stanowiąc przytulny, intymny kącik dla ceniącego sobie prywatność klienta. Dopełnieniem wysublimowanego stylu są takie detale jak minimalistyczne wieszaki na ubrania, designerskie lampy nad barem, czy frapujące włączniki światła w schludnej toalecie. Brawo!
Menu, jak na kawiarnię, jest dość obszerne. Poza caffe w licznych odmianach, herbatą i zimnymi napojami, oferuje też piwa i wina, a także dania na mniejszy i większy głód. Zamówić możemy nie tylko zupę dnia czy nieśmiertelne tosty. W karcie znalazły się bowiem różne sałatki i naleśniki, zarówno wytrawne, jak i podawane na słodko, robione na mące pszennej lub gryczanej do wyboru (za wersję FIT przyjdzie nam jednak dopłacić). Ceny, jak na takie miejsce, umiarkowane – nam za dwa naleśniki na słodko i dwie herbaty przyszło zapłacić 32zł (fajnie podany rachunek). Nieco tańsze mogłyby być piwa, pamiętajmy, że nie jest to przecież lokal w ścisłym centrum Łodzi.
Na zamówienia nie przyjdzie długo czekać. Nasze naleśniki były na stoliku po około 10 minutach. Choć Vinda nie jest typową naleśnikarnią, to śmiało może konkurować z Pozytywką czy Manekinem pod względem zarówno przyrządzenia, formy podania jak i samego smaku dań (choć naleśniki cą nieco mniejsze) Ja zdecydowałem się na wersję z twarożkiem waniliowym, brzoskwiniami i sosem karmelowym, koleżanka na naleśniki z kremem czekoladowym, bananami, bitą śmietaną i gałką lodów. Nasze kubki smakowe nie miały zastrzeżeń, wszystko było bardzo dobre, a forma podania, szczególnie naleśnika koleżanki, zasługuje na największe uznanie i brawa.
Vinda, to bez wątpienia ciekawe i warte odwiedzenia miejsce. Największą zaletą kawiarni jest jej nietuzinkowy wystrój i bogate, jak na ten typ lokalu menu. To idealna miejscówka na szybki, lekki lunch, spotkanie we dwoje, czy większy towarzyski meeting (np. urodziny). Jeżeli lubicie takie lokale jak Ms Cafe, Mebloteka Yellow, czy Owoce i Warzywa – Vinda na pewno przypadnie Wam do gustu, zresztą, nie tylko Wam. Polecam każdemu!

Edit z 10.02.2013 - w menu Vindy pojawiły się nowe pozycje, od dzisiaj uraczeni możemy być także makaronami, polędwiczkami wieprzowymi czy łososiem, znalazła się nawet tarta :) Ceny nowości umiarkowane, choć niektóre dania mogłyby być ciutkę tańsze.

POLUB NAS RÓWNIEŻ NA FACEBOOK'U: Food Fetish po łódzku

Nie posiadam praw autorskich do zamieszczonych zdjęć lokalu i logo. Pochodzą one z oficjalnej strony internetowej lokalu. Więcej na www.vinda.pl

wtorek, 27 listopada 2012

The Dorsz British Fish & Chips Łódź - szybka rybka w Boat City

Łódzka ul. Traugutta to Mekka dla miłośników dobrego jedzenia. Wąski pasaż roi się bowiem od knajp i restauracji. To tutaj możemy spróbować węgierskich dań w Varosce, najeść i napić się do syta w Browarze Grill de Brasil, skosztować rewelacyjnych włoskich potraw w Locandzie czy bardziej znanych polskich obiadów w Chłopskim Jadle. Tutaj też mieści się tani i przyjemny bar Paragon jak i znana wszystkim klubo-kawiarnia Owoce i Warzywa. Pod numerem 9 znajdziemy zaś lokal serwujący szybką kuchnię brytyjską, czyli popularne na całym świecie ryby z frytkami. Mowa o The Dorsz British Fish & Chips.
Z zewnątrz knajpka prezentuje się bardzo przyjemnie i angielsko, kojarząc się z pubami jakie widzimy w brytyjskich filmach czy pamiętamy z reklam piwa Dog in the Fog. Odnowiona, pomalowana na ciemny brąz elewacja, neonowy szyld i duże okna z łukami, z których sączy się ciepłe światło, zachęcają do wstąpienia - szczególnie w jesienne lub zimowe wieczory. Wewnątrz czar ten jednak pryska. W środku jest czysto i schludnie, jednak mało brytyjsko. Światło jest w rzeczywistości bardzo jasne i zimne. Na szarych ścianach wiszą komiksowe plakaty w żaden sposób nie związane z GB ani jedzeniem, wyróżnia się tylko kilka prac Banksy’iego i flaga UK. Zasiąść możemy przy kolorowych stolikach na w miarę wygodnych kanapach z poduszkami lub twardych krzesłach. Szkoda, że w knajpie nie jest zbyt gustownie ani przytulnie. Od razu czuć, że to miejsce raczej na szybki posiłek niż dłuższe przesiadywanie z kumplami przy piwku. Szkoda...

       Czas zerknąć w menu – to przyjdzie nam zaś przeczytać na wielkiej tablicy znajdującej się przy drzwiach i po prawo od otwartej kuchni. Jak na bar szybkiej obsługi przystało, dania zamawia się przy kasie, a rola obsługi ogranicza się jedynie do ich podania do stolika. Wybrać możemy oczywiście specjał lokalu, czyli dorsza w dwóch odmianach – plamiaka lub atlantyckiego. Jest także filet z miruny, nuggetsy rybne lub drobiowe, kiełbaski, smakowicie wyglądająca zupa z owoców morza, czy czerwony barszczyk. Znajdziemy też parę mniejszych przekąsek w stylu krążków cebulowych, kalmarów czy krewetek z sosem. Nie zabrakło również sałatek, napojów bezalkoholowych i stosunkowo tanich piw (większość w cenie 5zł). Do większości dań podawane są frytki. Ceny bardzo przystępne, szczególnie, że nawet mała porcja ryby z frytkami (15zł) jest w rzeczywistości spora i większość osób, a już na pewno kobiet, w zupełności się nią zadowoli.

           Na dania nie przyjdzie długo czekać. Na ogół już po 5-10 minutach, wypełnione po brzegi półmiski lądują na naszym stoliku. Ryba jest dobrze przygotowana i opieczona, chrupiąca panierka i idealnie kruchy filet momentalnie znikają z talerzy. Muszę jednak ostrzec tych, którzy nie mieli okazji jeść ryby serwowanej w Wielkiej Brytanii w typowym chippie. Ta w The Dorsz jest bowiem przyrządzana w identyczny sposób (przez brytyjczyka zresztą) – jest więc bardzo tłusta (ryby morskie zresztą zawsze są tłustsze od słodkowodnych) i z założenia nie przyprawiana. Anglicy bowiem fish & chips przeważnie tylko mocno solą, skrapiają całość sokiem z cytryny lub octem słodowym. Dlatego też, jeżeli oczekujecie bardziej wyrafinowanych smaków, koniecznie zamówcie do dania zestaw niedrogich dipów. Inaczej możecie być zawiedzeni mało wyrazistym smakiem ryby. Powiedzmy sobie szczerze, nie ma ona prawie w ogóle smaku... i szczerze, mogłaby być ciutkę mniej tłusta. Z drugiej strony, jak to mówią, rybka lubi pływać nawet po śmierci, stąd też smaży się ją w głębokim tłuszczy, a śledzika zapija wódeczką ;)
Nieodłącznym elementem dań w The Dorsz są frytki. Według mnie, jedne z lepszych w mieście (może poza belgijskimi) – grubo krojone, lekko chrupiące z zewnątrz i miękkie w środku – polecam z dipami, serem lub sosem curry. Rewelacja!

       Słowo końcowe – The Dorsz British Fish & Chips to dobra alternatywa dla oklepanych pizzeri, kebabów, chińczyków i Mc Donaldów. Na Traugutta 9 możemy zjeść szybko i nieco tylko drożej niż w innych fastfoodach (lecz nadal tanio). Przy okazji, to jedno z nielicznych miejsc w centrum, które zajmuje się serwowaniem ryby. Kolejną zaletą są tanie piwa i dobre frytki. Stąd też, lokal jest wg mnie idealnym miejscem na beforek przed piątkową imprezą, czy szybki obiad w przerwie pracy lub między zajęciami. Szkoda tylko, że wystrój jest mało przytulny i nieciekawy a frytki i ryba troszkę za tłuste. Z pewnością znajdzie się sporo osób, które stwierdzą nawet że niesmaczna. W mojej grupie opinie na temat knajpy były bardzo podzielone, część osób była niezadowolona. Osobiście uważam, że jeżeli od czasu do czasu lubisz się niezdrowo najeść i napić do syta, to mimo wszystko powinieneś wstąpić do The Dorsz British Fish & Chips. Jeżeli zaś nie przepadasz za rybami i tłustym jedzeniem to odpadasz z gry - zmykaj czym prędzej do Green Waya na herbatkę i sałatkę!

EDIT z kwietnia: Ceny skoczyły w górę średnio o 1-2zł. Do zestawów serwowany jest niezjadliwy krem z zielonego groszku. Ryba nadal bez większego smaku, wystrój również...

Nie posiadam praw autorskich do zamieszczonych zdjęć lokalu i logo. Pochodzą one z oficjalnej strony internetowej lokalu. Więcej na The Dorsz Fish & Chips

wtorek, 13 listopada 2012

Restauracja SerVantka Łódź - kuchnia rosyjska i ukraińska

            Do SerVantki (strona www) pierwszy raz wybraliśmy się zaraz po nieudanej kolacji w Ganeshu. Tak się bowiem złożyło, że lokal mieści się pod tym samym numerem, tyle że w bramie (Piotrkowska 55). Wówczas to wstąpiliśmy tam tylko by schronić się przed deszczem i wypić po piwku. Co ciekawe, okazało się, że restauracja może być idealnym miejscem na spotkanie przy złocistym trunku, szczególnie gdy wszystkie puby w mieście już pękają w szwach. Wystrój lokalu i przemiła atmosfera wzięły górę, postanowiliśmy więc wybrać się do SerVantki raz jeszcze, tym razem na typową kolację.
        Lokal mieści się na samym końcu wspomnianej bramy przy Piotrkowskiej 55. Umiejscowienie jest więc idealne – w samym sercu miasta a jednocześnie z dala od weekendowego zgiełku samego deptaka. Co ciekawe, SerVantka jest przykładem na to, że nawet w brzydką bramę, można wcisnąć stosunkowo estetyczny budyneczek. Wewnątrz miło, przytulnie i ciepło. Z głośników sączy się spokojna muzyka. Panuje iście domowa atmosfera. Na pierwszy rzut oka wystrój może się kojarzyć bardziej z herbaciarnią niż restauracją. W niczym to jednak nie przeszkadza. Na podłodze kafelki ułożone w estetyczne wzory, wygodne fotele z obiciami i stoliki maści wszelakiej przykryte obrusami, sporo zieleni, bardzo przyjemne oświetlenie. Jest także kominek z prawdziwego zdarzenia, bałałajki i inne instrumenty strunowe na ścianach, a co najważniejsze antresola dodająca wnętrzu charakteru. Na antresoli zaś kilka stolików dla gości, którzy nie zmieścili się na dole lub chcą patrzeć na wszystko z góry ;) Brawa należą się także za łazienkę utrzymaną w klimacie reszty wnętrz. Prawdę powiedziawszy to najładniejsza lokalowa ubikacja z jakiej przyszło mi w Łodzi skorzystać (jest nawet krem do rąk).
            Przejdźmy jednak do konkretów. Menu (plik pdf) prezentuje się bardzo ciekawie. Restauracja serwuje bowiem kuchnię polską i wschodnioeuropejską z dużym naciskiem na dania rosyjskie i ukraińskie. To miła odskocznia od tego, co podaje się w większości niewyróżniających się lokali w mieście. W SerVantce skosztować można zaś takich specjałów jak wertuny, bliny, pielmieni, ozorki czy perliczki, nie zabrakło również ryb, sałatek i konkretnej sztuki mięsa. Kuszą zupy z rosyjską solanką i barszczem ukraińskim na czele, a do tego wszystkiego zamówić możemy dobre piwo zza wschodniej granicy, czy butelkę gruzińskiego wina. Nie zabrakło również czegoś mocniejszego ;) Menu po polsku, rosyjsku i angielsku.
             Tego wieczoru zdecydowałem się na dwa dania. Na pierwszy ogień poszedł specjał łódzki, czyli kapuśniak z prażokami, main dish stanowić zaś miały pierogi z soczewicą i prażonym słonecznikiem, do picia Obolon - ukraińskie piwo niefiltrowane. Zanim otrzymaliśmy nasze potrawy, poczęstowano nas (po dość długim od złożenia zamówienia czasie) darmową mimi przystawką – czymś na kształt grzanek z chrzanem. Niestety na dania główne też przyszło nam długo czekać - nieco ponad 45 min od złożenia zamówienia, choć na obronę Servantki napisać muszę, że w restauracji było akurat sporo gości. Poza tym, czas oczekiwania był jedynym mankamentem jakiego mógłbym się dopatrzeć tego wieczoru.
            Potrawy były bowiem wyśmienite. Kapuśniak lekko kwaśny, bez nadmiaru kapusty, czyli taki jak lubię. Prażoki oddzielnie podane i zupełnie inne od tych, które wspominam z obiadów u babci. Choć wolę wersję klasyczną – podpieczonych, tłuczonych ziemniaków z mąką i tłuszczem, to opcja podania w Servantce – małe, mocno opieczone i obtoczone w panierce(?) kuleczki ziemniaczane, również przypadła mi do gustu. Kapuśniak i prażoki były bardzo dobre, a pierogi? Te były idealne. Apetycznie podane i przyozdobione ziarenkami granatu, smakowały kapitalnie. Porcja była stosunkowo duża, ciasto miało poprawną, lekko kleistą konsystencję a farsz wręcz rozpływał się w ustach. Idealnym dopełnieniem smaku była posypka z prażonego w maśle słonecznika. Do tego perfekcyjnie schłodzone piwko – polecam! Co ważniejsze, praktycznie nie było osoby z naszego grona, której zamówione dania by nie smakowały. Skosztowałem jeszcze pstrąga w sosie kurkowym kolegi – również bez zastrzeżeń!
            Cieszy nie tylko smak potraw ale i niewygórowane ceny. Za zupę z prażokami, pierogi i ukraińskie piwo przyszło mi zapłacić łącznie 38zł. Pobieżnie wertując menu znajdzie się jednak sporo pozycji, na które, nawet z napojem, nie powinniśmy wydać więcej niż 25-30zł. Najbardziej atrakcyjna jest zaś opcja 3-daniowych zestawów obiadowych w cenie 19,90zł obowiązująca codziennie od godziny 12 do 16. Ci co chcą wydać trochę więcej, zawsze mogą skusić się zaś na perliczkę w sosie jabłkowo-morelowym J Na koniec dodam tylko, że kelnerka nie widziała najmniejszego problemu w tym, by każdy z osobna zapłacił za swoje zamówienie.
            Podsumowując, nasza kolacja w SerVantce należała do jednej z najbardziej udanych. Nikt nie miał zastrzeżeń do jedzenia ani do panującej w restauracji atmosfery. Jedyny niedosyt może stanowić nieco zbyt długi okres oczekiwania na dania. Mam jednak nadzieję, że spowodowane to było wyłącznie sporą tego wieczoru ilością gości, dodatkowo przesiadujących w licznych grupach (co na ogół wiąże się z podaniem wszystkich dań w tym samym czasie). Warto było jednak poczekać! Servantkę mogę śmiało polecić każdemu, kto chce spróbować bogatej i smacznej kuchni naszych wschodnich sąsiadów, odpocząć od miejskiego zgiełku i zaznać trochę ciszy i spokoju. To idealne miejsce na romantyczną kolację we dwoje, rodzinne spotkanie czy filiżankę dobrej kawy i szarlotkę domowej roboty. Bez wątpienia będę stałym bywalcem lokalu, czego życzę i Wam!

EDIT z 28.10.2013: Dzisiaj po raz kolejny wybraliśmy się do Servantki (to już czwarta wizyta). Dania jak zwykle przepyszne. Mnie szczególnie przypadły do gustu czeburieki krymskie serwowane z baraniną i cebulą:
     Trochę zawiodła mnie jednak zmiana wnętrz lokalu. Ściany odmalowano bowiem na pomarańczowo, co w moim odczuciu nie wyszło restauracji na dobre...Kolor jest zbyt krzykliwy i zupełnie nie pasuje mi do profilu Servantki. Na domiar złego z południowej ściany zdjęto wszelkie ozdoby, pozostawiająć gołą, nierówno pomalowaną ścianę. Mam nadzieję, że wkrótce zostanie to poprawione...

Zapraszamy do polubienia nas na Facebooku: https://www.facebook.com/foodfetishpolodzku

Nie posiadam praw autorskich do zamieszczonych zdjęć lokalu i logo. Pochodzą one z oficjalnej strony internetowej lokalu. Więcej na: http://www.servantka.pl

poniedziałek, 29 października 2012

Restauracja Tulipan - czyli co oferuje osiedlowa Łódź


            Restauracja Tulipan z pewnością nie należy do czołówki znanych łódzkich lokali gastronomicznych, głównie za sprawą osiedlowej lokalizacji przy ulicy Wspólnej 6, jakieś 300 metrów od skrzyżowania ul. Zgierskiej z ul. Julianowską. Sam trafiłem tam tylko dlatego, że uczęszczam na zajęcia fotograficzne, które odbywają się nieopodal. Czy mimo takiego umiejscowienia warto się pofatygować do Tulipana na obiad lub kolację?
            Po dwóch wizytach mogę napisać co nieco. Lokal mieści się na dole typowego osiedlowego pawilonu handlowego. Nieopodal sklep spożywczy i długi murek, na którym, szczególnie w okresie letnim, lubią się wylegiwać żule z piwkiem. W około oczywiście bloki i troszkę zieleni. W dwóch słowach, lokalizacja taka sobie.
            Wnętrze odremontowane i schludne ogranicza się do jednej dużej sali z pomarańczowymi ścianami, ciemnymi kafelkami na podłodze i paskudnym zielonkawym sufitem z blachy... Proste stoły z obrusami i krzesła, rogowa, dość wygodna kanapa i nowoczesny sztuczny kominek z wyświetlaczem LCD. W skrócie estetyczny kicz. Mimo wszystko, szczególnie wieczorem (za sprawą przyjemnego oświetlenia) może tu być całkiem przytulnie, gorzej jednak w dzień.
            Menu umiarkowane zarówno pod względem ilości potraw jak i ich ceny. Jest taniej niż w większości restauracji w centrum, jednak nie aż tak tanio, jakby na osiedlową restauracyjkę przystało. Dla przykładu, makarony tańsze od tych z Locandy czy Marcello średnio o 2-3 zł, za to wyrabiane na miejscu, czego nie spodziewałem się po takim miejscu. Zaskakują również niektóre wyszukane pozycje z karty, między innymi polędwiczki wieprzowe w sosie kurkowym czy stek z rekina z sosem rumowym!
            Obsługa miła, sympatyczna i uśmiechnięta. Można się zakochać. Na dania nie przyjdzie też długo czekać. Podczas pierwszej wizyty nie byłem zbyt głodny, zamówiłem więc tylko zupę cebulową. Intensywna w smaku, bardzo rozgrzewająca, podana z grzanką zapieczoną z serem. Śmiało mogę powiedzieć, że przypadła mi do gustu, zarówno pod względem smaku jak i formy podania. W ten weekend zdecydowałem się zaś na spaghetti arrabiata. Skusiła mnie informacja o samodzielnym wykonywaniu makaronów, miałem poza tym ochotę porównać pastę do tej, którą jadłem u Gesslerowej w Marcello.
            Wcześniej jednak otrzymałem darmową przystawkę – mini bruschette z siekanym pomidorem i cebulą, polaną olejem balsamicznym. Miły dodatek, szkoda tylko, że farsz na pieczywie był taki zimny.
            Tulipanowa pasta wypadła niestety dość blado. Spaghetti bardzo grube, gdyby nie brak dziurki powiedziałbym, że to bucatini, - było po prostu przeciętne. Makaron dość kleisty a sos niezbyt wyrazisty w smaku. O ile w Marcello arrabiata była może ciutkę za ostra, to w Tulipanie na odwrót, danie nie było prawie w ogóle pikantne. Co gorsza, porcja niewielka, letnia a nie ciepła. Na domiar złego, w sosie trafiła mi się chrząstka z boczku...
            Drugą wizytę oceniam więc znacznie gorzej od pierwszej i suma sumarum, na temat restauracji mam mieszane odczucia. Jak na osiedlowy lokal, czy knajpkę na szybki obiad, gdy akurat jesteśmy w okolicy a nie mamy ochoty na pizzę czy inne fast foody, może być. Wiele osób decyduje się też pewnie na zorganizowanie tam spotkań rodzinnych z okazji chrzcin czy komunii, miejsca jest bowiem pod dostatkiem. Z pewnością jednak nie ma sensu wybierać się do Tulipana, jeżeli nie mieszkacie w okolicy. W centrum jest bowiem sporo lokali, w których za niewiele większe lub te same pieniądze można zjeść dużo smaczniej! No i czemu w logo nie ma kwiatka?

Nie posiadam praw autorskich do zamieszczonych zdjęć lokalu i logo. Pochodzą one z oficjalnej strony internetowej lokalu. Więcej na: http://www.tulipan-restauracja.pl/

środa, 24 października 2012

Marcello Łódź - kuchenna rewolucja w naszym mieście?

             Za co lubimy Włochów? Za pizzę i spaghetti rzecz jasna! I choć najlepsze włoskie dania przyszło mi zjeść nie w Italii a w znajdującej się pod wpływem kulinarnej kultury Włoch Rumunii to przyznać trzeba, że w Łodzi też można skosztować dobrej kuchni tego regionu. Czy to w Bellanapoli, Ristorante Doneda czy mojej ulubionej i stawianej za wzór restauracji - Locandzie. Jakiś czas temu na włoskiej mapie miasta zagościło również Marcello. Lokal interesujący i wart odwiedzenia nie tylko ze względu na dobrą lokalizację (Manufaktura) i kapitalny wystrój ale głównie z powodu jego właściciela, Magdy Gessler.
            Choć telewizji nie oglądam wcale i trudno wypowiadać mi się na temat samej pani Gessler (w przeciwieństwie do wielu osób w internecie), to mimo wszystko nazwisko zobowiązuje. Dlatego też jakiś czas temu wybrałem się z grupką znajomych na sobotnią kolację właśnie do Marcello. Naczytałem się wcześniej sporo negatywnych komentarzy na temat lokalu, moja ciekawość była więc tym większa. Świadomie jednak nie decydowałem się na wizytę zaraz po otwarciu, lepiej dać bowiem obsłudze i kuchni nieco czasu na stabilizację i zapuszczenie korzeni.
              Od wejścia przywitani zostaliśmy przez kelnerkę, która skierowała nas do zarezerwowanych stolików. Jak na restaurację tego formatu i weekendowy, jesienny wieczór, spodziewałem się sporej ilości klientów. Jakim zaskoczeniem okazała się więc niemalże pusta sala, w której przyszło nam spędzić najbliższe dwie godziny.
              Wystrój Marcello robi wrażenie. Wszystko jest przemyślane i idealnie ze sobą współgra. Lokal podzielony został na dwie przestronne sale, połączone wąskim, pięknie urządzonym przesmykiem. Wnętrza są jasne, perfekcyjnie oświetlone i przytulne. Zasiąść możemy na wygodnych krzesłach lub mini-sofach. Na ścianach wiszą setki czarno-białych zdjęć, w oknach i na stołach znajdziemy kwiaty. Sale urządzone są w podobnym stylu, na pierwszy rzut oka dostrzeżemy jednak sporo różnić. Część ścian stanowi bielona cegła, część pokryta jest pasiastą tapetą, na innych znów znajdziemy drewnianą oblicówkę. Dopełnienie sal stanowią estetyczne kredensy, lustra w masywnych ramach i równie obfite zasłony. Znalazł się także kącik dla dzieci. Ogólny wystrój restauracji kojarzyć może się ze skrzyżowaniem domku dla lalek z zadbaną chatką na wsi. Jeżeli mieliście okazję stołować się w Locandzie i LaVende, to Marcello pod względem designu jest mixem wnętrz tych właśnie dwóch lokali :) Brawo!
Czas zerknąć w menu. Ilość pozycji umiarkowana, jednak każdy z pewnością znajdzie coś dla siebie. Mamy przekąski, zupy, sałatki, mięsa, ryby, a także to czego nie mogło zabraknąć we włoskiej knajpie – pasty, pizzę i risotto, choć to ostatnie tylko w dwóch odsłonach. Dopełnieniem karty jest bogata oferta alkoholi, z wieloma winami i szampanami (Dom Perignon na czele). Blado wypadły jednak piwa, do wyboru bowiem tylko Tyskie, Lech i Peroni.
Zamawiam toskańską zupę pomidorową i spaghetti all’arrabiata (ciągłe zamiłowanie do ostrych potraw). Inni biorą pizze, gnocchi i penne. Tego wieczoru zdecydowanie stawiamy na klasykę. Na dania nie przyjdzie nam długo czekać, pewnie dlatego, że w lokalu jest mało gości. Nie więcej niż po 20 minutach talerze trafiają na stół. Wcześniej dostajemy jednak miły dodatek w postaci darmowej przystawki – zapiekanego pieczywa, które idealnie współgra z moją zupą. Ta zresztą jest wyśmienita! Bardzo gęsta, w konsystencji zbliżona do przecieru pomidorowego, intensywna w smaku i rozgrzewająca. Świetna pozycja na chłodne, jesienne wieczory, szczególnie ze świeżo zmielonym pieprzem, który dodatkowo zaoferowała kelnerka. Gdyby komuś zabrakło pieczywa, może je sobie samemu dokroić w przejściu między salami (tradycja znana łodzianom chociażby ze wspomnianej już wcześniej Locandy).
Spaghetti, a dokładniej spaghettini również przypadło mi do gustu, choć już mniej niż zupa. Makaron taki jaki lubię - lekko al dente i niekleisty, a co najważniejsze ostry. Dla mnie w sam raz, obawiam się jednak, że dla osób o delikatniejszym podniebieniu może być za pikantny. Kelnerka zaproponowała też świeżo tarty parmezan, nie mogłem odmówić! Na koniec skosztowałem pizzy znajomych, specjału lokalu serwowanego z sosem śliwkowym, boczkiem, kiełbasą i mozarellą. Niewątpliwie ciekawe połączenie smaków, polecam je jednak wyłącznie osobom, które bardzo lubią suszone śliwki, reszta może być bowiem zawiedziona, kojarząc smak pizzy z wigilijnym kompotem... Po skończonym posiłku otrzymaliśmy jeszcze po darmowym kieliszeczku cytrynówki na lepsze trawienie.
Na koniec parę słów o cenach i obsłudze. Nasza kelnerka była miła i stosunkowo dobrze znała serwowane w lokalu dania. Niestety była też nieco „nadopiekuńcza”. Wynikało to może z braku innych klientów, jednakże nader częste wizyty przy stoliku były dla nas męczące i wprowadzały w zakłopotanie. Pochwalam oferowanie świeżo zmielonego pieprzu czy parmezanu i pilnowanie kiedy ktoś skończył jeść. Dolewanie każdemu piwa do szklanek uznaję jednak za czynność całkowicie zbędną, a już w szczególności w lokalu o takim charakterze i przedziale cenowym.

Bo ceny, choć nieco wyższe (podkreślam – nieco) niż w większości łódzkich restauracji, nie były wcale wygórowane. Szczególnie jak na lokal Gesslerowej, po którym niektórzy spodziewaliby się pewnie wysokiego rachunku. Mnie przyszło zapłacić za zupę, spaghetti i duże piwo 44zł. Część osób naje się jednak samą pizzą czy pastą, za którą łącznie z napojem przyjdzie średnio zapłacić 25-30zł. Nagannym posunięciem ze strony lokalu jest jednak automatyczne wliczanie w rachunek napiwku dla kelnera w wysokości 10% wartości zamówienia bez względu na to, ile osób przyszło mu obsługiwać. Sam chciałbym decydować o wysokości napiwku i tym, czy obsługa w ogóle na niego zasłużyła.
Choć do Marcello podchodziłem z początku dość sceptycznie, to moja ostateczna opinia na temat lokalu jest pozytywna (nie każdy z kolacyjnego grona ją jednak podziela). Dobra lokalizacja, kapitalne wnętrza i smaczne jedzenie, wzięły górę nad nieco wyższymi cenami i nadgorliwą obsługą. Restaurację Gesslerowej można polecić zarówno na romantyczną kolację we dwoje, biznesowy lunch jak i rodzinny obiad. Nie jest to może kuchenna rewolucja, ale z pewnością ewolucja kulinarnej w Łodzi w dobrym kierunku. Buon appetito!

P.S. Aktualnie obowiązuje w Lidlu tydzień włoski. Wybrałem się dzisiaj na mały rekonesans, który zaowocował kupnem makaronów Pastalsole typu armoniche i sconcigli. Ten drugi zdążył już wylądować w zupie pomidorowej. Zdecydowałem się także na szynkę parmeńską i Grazzano Sprizz – aromatyzowany koktajl winopodobny o smaku gorzkiej pomarańczy. Doskonały w smaku - lekko gorzkawy i delikatnie musujący. Warto spróbować!

POLUB NAS RÓWNIEŻ NA FACEBOOK'U: Food Fetish po łódzku

Nie posiadam praw autorskich do zamieszczonych zdjęć lokalu, potraw i logo. Pochodzą one z oficjalnej strony internetowej lokalu. Więcej na: http://restauracjamarcello.pl/lodz/

środa, 17 października 2012

Ganesh Łódź - kuchenny Bollywood?


            Choć restauracje spod znaku Ganesh (www.ganesh.pl) istnieją w Łodzi już od jakiegoś czasu, to dziwnym zrządzeniem losu, do jednej z nich wybrałem się dopiero w ostatnim miesiącu. Wraz ze znajomymi zdecydowaliśmy się na lokal przy Piotrkowskiej 55 (dwa inne znajdują się w Manufakturze i w bramie ulicy Piotrkowskiej 69). Słyszałem sporo pochlebnych opinii o restauracjach tej „sieci” – sobotnie wyjście wieczorową porą miało być więc ‘easy like sunday morning’.
            Od wejścia zaskoczył mnie wystrój lokalu. Nie przepadam za czerwienią, a tu jak na złość, wszystkie ściany w tym kolorze. Nie powiem z czym mi się to skojarzyło. Na podłodze czarno-białe kafelki, na sufitach oświetlenie żyrandolowe maści wszelakiej – są nawet rozłożyste abażury o średnicy przeszło 2 metrów. Drewniane, zdobione stoliki i krzesła przykryte poduszkami lub obite zielonym skajem. Znalazł się także kącik dla dzieci z kolorowymi kwiatkami, liczne indyjskie obrazki na ścianach i wydzielone półokrągłe loże ze stosunkowo wygodnymi sofami – te miejsca bowiem przydzielono nam podczas rezerwacji. Na ścianach zawisły również (o zgrozo!) telewizory lcd zapewniające klientom audio-wizualną oprawę w stylu Bollywood...
Taki jest właśnie wystrój i klimat lokalu – bollywoodzki. W pełni rozumiem zamiar projektanta wnętrz, niestety trącająca kiczem aranżacja nie do końca przypadła mi do gustu. Na szczęście, pozostałe restauracje Ganesh urządzone zostały na inną modłę.
Zajmujemy miejsca i czekamy na kelnerkę. W lokalu jest tłoczno i głośno, głównie za sprawą licznej hindusko-polskiej rodziny, która zarezerwowała kilka stolików w centrum sali. Widać, że tego wieczoru, to oni będą stanowić priorytet dla zatrudnionej w Ganeshu obsługi.
Po jakimś czasie otrzymujemy menu i zamawiamy napoje. Dwie osoby wybierają piwo z sokiem. To niestety otrzymują nieschłodzone i przesłodzone. Na domiar złego, oba trunki zaserwowano z sokiem imbirowym, choć jeden z nich miał być podany z malinowym.
 Pozycji w karcie jest od groma. W moim odczuciu zdecydowanie za dużo. Polecam na spokojnie przestudiować menu w internecie (menu), w lokalu szkoda bowiem na to czasu. Dostępne są dania z drobiu, baraniny, ryby, placki indyjskie, dania wegetariańskie, a także szeroki wachlarz potraw kuchni indo-chinese fusion. Ja zdecydowałem się na baraninę w pikantnym sosie indyjskim z ryżem, inni biorą rybę, drób i smażone pierożki z kurczakiem. Te ostatnie wydają się na tyle interesujące, że postanawiamy wziąć je jako przystawkę również dla osób zamawiających inne pozycje z karty. Niestety, pierogi nie są zbyt smaczne – ciasto jest gumowe a farsz sam wypada ze środka. Co gorsza w smaku jest wyłącznie słony. Koleżanka, która zamówiła pierogi jako danie główne, 1/3 porcji zostawiła. Kelnerka spytała czy smakowało, usłyszała więc prawdę – zbyt słone i niesmaczne.
Na dania główne przyszło nam czekać ponad pół godziny. To nieco za długo. Każdy wie, że dobre przyrządzenie potrawy wymaga czasu, na ogół jednak w innych lokalach czas ten jest krótszy. Nawet w Hot Spoonie, do którego przyszliśmy dużo liczniejszą grupą, na jedzenie czekaliśmy o dobre 10 minut krócej.
Miałem nadzieję, że sytuację uratuje przynajmniej smak potraw. Po raz kolejny się jednak rozczarowałem. Wszystkie dania podane zostały w identyczny sposób, czyli w metalowych miseczkach zalanych sosem. Ryż serwowany jest w osobnych naczyniach. Moja baranina była dość twarda, jednak nie to było najgorsze. Lubię pikantne potrawy, mojej porcji nie dojadłem jednak ze względu na fakt, iż danie było wyłącznie ostre. Na tyle, że ciężko było wyczuć w nim inne smaki, w dodatku musiałem zamówić kolejną butelkę napoju by móc kontynuować jedzenie... Zdecydowanie odradzam tę pozycję. Skosztowałem również ryby kolegi, ta była jednak niewiele lepsza. Jedyną smaczną potrawą okazała się Murgh Korma koleżanki, czyli kurczak w łagodnym sosie migdałowo-orzechowym. Dobry wybór!
Gwoździem do trumny był rachunek. Za zbyt ostre dania przyszło nam bowiem słono zapłacić – prawie 280zł za kolację dla pięciu osób, z których w gruncie rzeczy tylko jedna poza daniem głównym zamówiła przystawkę. W Hot Spoonie przyszło nam zjeść dużo lepiej w niższej cenie. Podobnie w Marcello, gdzie za kolację dla liczniejszej o jedną osobę grupy zapłaciliśmy łącznie 50zł mniej (nie uwzględniając narzuconego przez lokal napiwku)!
Podsumowując, Ganesh nie zrobił na mnie zbyt dobrego wrażenia. Przeciętny, krzykliwy wystrój, drobne wpadki obsługi, a także zbyt długi czas oczekiwania na stosunkowo drogie i w gruncie rzeczy niezbyt smaczne jedzenie nie pozwalają mi wysoko ocenić tego miejsca. Podobnego zdania byli pozostali uczestnicy wieczoru. Zarówno przed, jak i po kolacji w Ganeshu, zasięgnąłem opinii paru innych osób, które już tam jadły. Znakomita większość z nich zachwalała restaurację. Dlatego też, mam cichą nadzieję, że opisana powyżej wizyta była po prostu pasmem nieszczęśliwych wpadek. W rezultacie, choć z pewnością nie nastąpi to szybko, w przyszłości dam Ganeshowi jeszcze jedną szansę!

Ocena:
Jedzenie: 3/10 Wystrój: 5/10 Obsługa: 5/10 Jakość/cena: 3/10
Nie posiadam praw autorskich do zamieszczonych zdjęć lokalu, potraw i logo. Pochodzą one z oficjalnej strony internetowej lokalu. Więcej na: http://www.ganesh.pl

sobota, 6 października 2012

Restauracja Hot Spoon Łódź - czyli w Manufakturze też można dobrze zjeść!


Zacznę od tego, że uwielbiam ostre jedzenie. Tabasco, czarny pieprz, chili, jalapeno, sambal – to mój świat! Kwestią czasu była więc dla mnie wizyta w Hot Spoon Thai Kitchen (www.hotspoon.pl) - stosunkowo nowej, łódzkiej knajpie serwującej potrawy kuchni tajskiej. Mieszczący się w restauracyjnym ciągu Manufaktury lokal pochwalić może się nie tylko świetną lokalizacją (o ile lubi się ‘manu’) ale, co ważniejsze, dobrze wykwalifikowanymi kucharzami z Tajlandii, zatrudnionymi ponoć wcześniej między innymi w Mariocie, Hiltonie i Sheratonie.
Dlatego też do Hot Spoona chcieliśmy wybrać się już w zeszła sobotę – nie dokonaliśmy wówczas jednak rezerwacji, a wszystkie stoliki były akurat zajęte, W ostatni weekend, nauczeni zawczasu, zarezerwowaliśmy telefonicznie miejsca na 10 osób. Jeżeli macie zamiar wybrać się do lokalu w godzinach wieczornych, szczególnie w piątek lub sobotę, polecam wykręcić wcześniej numer lokalu i zaklepać sobie stolik. W ‘gorącej łyżce’ bywa bowiem tłoczno!
Wystrój Hot Spoona określiłbym jako przeciętny. Kojarzy mi się nieco z wnętrzami licznych lokali sieciowych i z pewnością nie jest ponadczasowy. Teoretycznie nie ma się do czego doczepić, w zachwyt też jednak nie wpadniemy. Na dole proste, jasne stoliki z czarnymi, obitymi skórą, wygodnymi krzesłami. Na lewej ścianie geometryczne witraże, przez które wpada sztuczne światło, po prawo kolorowe, nieciekawie wyglądające ściany z fototapetami . Na podłodze ciemne kafelki, sufit bez upiększeń, na końcu bar z neonowym napisem Hot Spoon. Schodami zmierzamy na antresolę, gdzie dominuje czerwony kolor. Czerwone są zarówno obrusiki jak i krzesła i przyścienne kanapy. Wzdłuż jednej ze ścian biegnie zaś paskudna fototapeta z tajskimi, jak mniemam, napisami. Ciekawiej prezentują się jedynie gablotki z posążkami Shivy i Buddy. Oświetlenie przytłumione. W moim odczuciu w lokalu jest troszkę za ciemno, choć z drugiej strony półmrok nadaje miejscu specyficznego klimatu. Za dnia, dzięki światłu wpadającemu z okien jest tu z pewnością jaśniej. Łazienka czysta i schludna.
Zajmujemy miejsca przy złączonych stolikach pod ścianą by już po chwili poznać naszego kelnera. Otrzymujemy darmową przystawkę – prażynki krewetkowe oraz karty dań (www.hotspoon.pl/menu.html) Te zaś kuszą bogactwem smaków choć ich ilość jest umiarkowana – mimo wszystko każda pozycja wydaje się na tyle dobra, że ciężko się szybko na coś zdecydować. Mamy przekąski, zupy, sałatki, dania mięsne z drobiu, wołowiny i wieprzowiny, owoce morza, ryby i makarony. Znalazły się także typowe dania wegetariańskie i desery. Przy potrawach widnieje zielony listek (dania wegetariańskie) i papryczki wskazujące na ostrość potrawy – od 0 do 3 papryczek.  Bogata jest karta alkoholi z licznymi winami, wódkami, whisky, a także idealnymi do pikantnych potraw piwami, w tym również tajską Singhą.
Kelner jest bardzo uprzejmy i co najważniejsze, pomocny i komunikatywny. Zna dobrze potrawy serwowane w lokalu i umie doradzić, tak by na talerz każdego trafiło coś, co przypadnie mu do gustu. W kwestii ryb, dla przykładu, proponuje skosztować okonia, a bardziej przeciętnego pstrąga zostawić sobie na następny raz ;) Ja ostatecznie decyduję się na wołowinę z woka podawaną z sosem z czarnego pieprzu (2 papryczki) i ryżem (płatny oddzielnie), do tego zimne piwko Książęce – idealny zestaw. Znajomi zamawiają ryby, krewetki, wieprzowinę, zielone curry z kurczakiem - praktycznie każdy skusił się na coś innego. Napoje trafiają na stół po 2-3 minutach, dania zaś po około 20 minutach. Bardzo dobry wynik jak na tak spore zamówienie (10 osób) i fakt, że prawie wszystkie stoliki na piętrze były zajęte.
Potrawy pachną i wyglądają fantastycznie. Dania można obejrzeć na stronie internetowej restauracji i muszę przyznać, że te które postawiono przed nami niewiele się od nich różniły (rybka może biedniej udekorowana). Ładnie przyozdobione wyglądają bardzo apetycznie, a co najważniejsze, są rewelacyjne w smaku. Dawno nie jadłem tak dobrze przyrządzonej wołowiny, po prostu rozpływała się w ustach. Mięso, prawdopodobnie wcześniej peklowane, miało perfekcyjną konsystencję. Nie było ani twarde, ani ścięgniste, co często się zdarza w przypadku wołowiny niższej klasy polskiego pochodzenia, szczególnie po jej wstępnym duszeniu. Ostrość jedzenia (jak na dwie papryczki) raczej umiarkowana, stąd też osoby o delikatniejszym podniebieniu nie muszą się o nie obawiać, fanom pikanterii proponuję zaś wybrać coś z dań najostrzejszych! Potrawy są uczciwej wielkości, jednakże najgłodniejszym polecam koniecznie zamówić jakąś przystawkę lub przynajmniej dodatek – ja zdecydowałem się na klasyczny ryż. Tu mała uwaga, w Hot Spoonie, tak samo jak w Tajlandii nie soli się gotowanego ryżu! Ten zaś był idealnie kleisty, tak by można go było jeść pałeczkami, które zresztą są dostępne dla gości na każdym stole. Poza tym otrzymuje się widelec i łyżkę, tajowie nie używają bowiem podczas jedzenia noży.
Skosztowałem także potraw znajomych. Wieprzowina z grzybami fungus w sosie imbirowym była świetna. O dziwo, choć na ogół za nimi nie przepadam, smakowały mi również krewetki - lekko chrupiące i dobrze przyprawione. Na szczególną pochwałę zasłużył smażony okoń w sosie cytrynowym. Pięknie podany i kapitalny w smaku.
Wszystko co dobre szybko się jednak kończy, po jedzeniu przyszedł więc czas płacenia. Niestety, smaczny posiłek na ogół bywa droższy, tak jest też w przypadku Hot Spoona. Cing Ciang Ciong portfel wsiąkł - dania główne kosztują średnio około 35zł, choć jest na szczęście sporo pozycji tańszych, również w cenie 25zł. Mimo wszystko, za obiad składający się z napoju, przystawki i dania głównego z dodatkiem w postaci ryżu czy makaronu przyjdzie nam zapłacić circa 50-55zł. Oszczędni będą się jednak potrafili najeść do syta dużo taniej. Od poniedziałku do czwartku obowiązuje bowiem tzw. lunch menu, w ramach którego możemy zamówić drugie danie z ryżem lub makaronem i napój w cenie 25zł – brawo! Poza tym, w lokalu obowiązuje także system zniżkowy. „Jeśli chcesz dostać kartę rabatową na wszystko z karty z rabatem 17% to zbierz 8 paragonów z różnych dni, na kwotę minimum 89 zł z Restauracji Hot Spoon” – głosi informacja na stronie internetowej.
Podsumowując, Hot Spoon to nowa jakość na kulinarnej mapie Łodzi. Pomimo  przeciętnego wystroju i nieco wyższych cen, doskonała lokalizacja, fachowa obsługa i co najważniejsze, wyśmienite, przepyszne jedzenie przypadły do gustu nie tylko mi, lecz także moim znajomym. Nie pozostaje więc nic innego jak gorąco polecić ‘gorącą łyżkę’ każdemu, kto jeszcze nie miał okazji tam zawitać. Zdecydowanie jeden z lepszych lokali w mieście.
Ocena:
Jedzenie: 9/10 Wystrój: 6/10 Obsługa: 8/10 Jakość/cena: 7/10
Nie posiadam praw autorskich do zamieszczonych zdjęć lokalu, potraw (z wyjątkiem ryby) i logo. Pochodzą one z oficjalnej strony internetowej lokalu. Więcej na: http://www.hotspoon.pl

środa, 26 września 2012

Czy Grek Zorba odwiedziłby Kamari? - Czyli o łódzkiej restauracji serwującej śródziemnomorskie specjały


Kolejny wieczór kulinarny ze znajomymi przyszło mi spędzić w Kamari (www.restauracjakamari.pl), stosunkowo nowej restauracji, specjalizującej się tylko i wyłącznie w kuchni greckiej. Lokal usytuowany jest w samym sercu miasta, przy ulicy Piotrkowskiej 15. Dojechać możemy więc bez problemu komunikacją miejską jak i samochodem, ten przyjdzie nam jednak zostawić na Placu Wolności lub jednej z najbliższych restauracji przecznic – ulicy Rewolucji 1905 lub na Jaracza (za dnia mogą być problemy z miejscami parkingowymi).
Wnętrze prezentuje się bardzo okazale. Urządzone w greckim stylu, na szczęście bez zbędnego przepychu. Dominuje charakterystyczna biel połączona z intensywnym błękitem - zestawienie dobrze znane każdemu, kto choć raz odwiedził Grecję, a w szczególności zawitał na Santorini. Przyjemne oświetlenie, proste lecz wygodne krzesła, bardzo ciekawie zaaranżowana przestrzeń pod sufitem, zawieszone na ścianach niebieskie okiennice z dzbankami i butelkami, a także podłoga będąca połączeniem płytek i czarnych kamyczków ułożonych tak, by stanowić drogę przez cały lokal – wszystko to zrobiło na mnie bardzo dobre wrażenie. Taki wystrój sprawia, że w restauracji jest przytulnie i chciałoby się w niej zostać na dłużej. Z głośników sączy się grecka muzyka a dopełnieniem śródziemnomorskiego klimatu mógłby być już chyba tylko widok na morze i przechadzające się po lokalu koty :) Dodatkowymi atutami Kamari są: szybkie, darmowe wi-fi, schludna łazienka, klimatyzacja i ogrzewanie podłogowe.
           Plusem lokalu jest również miła i sprawna obsługa. Po zajęciu miejsc przyszła pani, która wręczyła nam karty dań. Wiedziała także kiedy byliśmy gotowi na złożenie zamówienia i potrafiła pomóc w wyborze pozycji kulinarnych. Menu jest stosunkowo obszerne, znalazły się w nim przystawki, zupy, typowe dania greckie, sałatki, ryby, makarony jak i mięsa z grilla. Są także mniejsze zestawy dla dzieci, desery i co istotne, potrawy z produktów bezglutenowych – brawo! Na uwagę zasługuje również szeroki wachlarz napojów alkoholowych z Mythosem, Metaxą i greckimi winami na czele.
Choć w Grecji byłem już dwa razy to kulinarnie zawsze kojarzyła mi się wyłącznie z fetą, oliwkami, sałatkami i gyrosem polanym jakże nielubianym przeze mnie tzatziki. Dlatego też z menu (www.restauracjakamari.pl/pl/menu) postanowiłem wybrać mniej znane pozycje. Przystawka – tomatokieftedes, czyli kotleciki warzywne w cieście z miętą posypane kozim serem, danie główne – giouvetsi, grillowany kurczak z makaronem w kształcie ryżu i świeżymi pomidorami. Inni zamawiają sery, gyrosy i szaszłyki drobiowe z dodatkami (frytki, ryż, pita, zapiekane ziemniaczki do wyboru w cenie dania głównego gratis)
Po chwili na stole zawitały zamówione przez nas napoje i szybka, darmowa przystawka – pieczywo opiekane z sosem tzatziki, miło. Niewiele później obsługa przynosi przystawki. Moje tomatokieftedes jest niestety bardzo przeciętne - ładnie podane, nie ma jednakże prawie w ogóle smaku. Nie czuć ani warzyw, ani mięty, ani ciasta piwnego, rozczarowany mogę porównać to do nieprzyprawionego placka ziemniaczanego - zdecydowanie odradzam. Skosztowałem jeszcze Halloumi, czyli grillowanego sera owczego koleżanki – o wiele lepsza przystawka od mojej.
Po zjedzeniu kelnerka sprząta talerze, a jakieś 5 minut później na stolik trafiają pierwsze główne dania (łączny czas oczekiwania na główne danie – ok. 15 minut). Pani zapomina niestety o nowych zestawach sztućców, na szczęście po delikatnym zwróceniu uwagi szybko je przynosi wraz z ostatnimi talerzami. Porcje są przeciętnej wielkości. Dla większości osób będą wystarczające, głodomorom polecam jednak zamówić przed głównym daniem jakąś zupę lub większą przystawkę. Moje giouvetsi było stosunkowo dobre, kurczak i ryż nie były rozgotowane, sos również mi smakował, ogólnie danie bardzo zbliżone w smaku do spaghetti napoli kurczakiem. Na widelec nadziałem także nieco gyrosu kolegi – tutaj niestety sytuacja jak z moją przystawką, jak dla mnie mięso, choć ładnie wypieczone i soczyste, było zdecydowanie za słabo doprawione. Skosztowałem także szaszłyku drobiowego znajomej – całkiem niezły, z pewnością lepiej przyprawiony niż gyros. Mięsa są serwowane z  tzatziki, który z pewnością ratuje sytuację, ja jednak nie przepadam za większością białych sosów.
Na zdjęciu po lewo moje danie - giouvetsi, po prawo szaszłyk drobiowy z ryżem i sosem tzatziki
Po zjedzeniu przyszedł czas na rachunek. Ten bez problemu mogliśmy rozdzielić na każdego z uczestników kolacji. Ceny w Kamari są umiarkowane. Większość dań głównych oscyluje w granicach 23-25zł, znajdą się jednak również dania tańsze i droższe, za drogie są zaś w moim odczuciu niektóre przystawki (w tym wybrana przeze mnie). Za kolację (przystawka + danie główne + Nestea)  przyszło mi zapłacić 33zł.
Słowem podsumowania, Kamari to ciekawa propozycja dla każdego, kto chce spróbować specjałów kuchni śródziemnomorskiej. Na duży plus zasługuje bardzo, ale to bardzo dobry wystrój wnętrz a także miła, fachowa obsługa, której nie można prawie nic zarzucić. Korzystne jest również ulokowanie restauracji w samym centrum Łodzi. Jeżeli chodzi o jedzenie, to większość osób z którymi odwiedziłem lokal nie miała do niego zastrzeżeń i stwierdziła, że w Kamari można smacznie zjeść. Osobiście nie do końca podzielam tę opinię, wolałbym bowiem by potrawy były lepiej doprawione i bardziej wyraziste w smaku (z czym zgodził się jeden z uczestników kolacji). Niektóre dania powinny być również nieco tańsze, szczególnie, że nie każdą pozycją z karty można się najeść do syta. Ogólnie jednak z Kamari wyszedłem zadowolony i pewnie dam restauracji jeszcze szansę by zaskoczyć mnie smakiem innych potraw z bogatego i ciekawego menu greckiej kuchni.    

                                           Ocena:                                                                 
Jedzenie: 5,5/10 - Wystrój: 8/10 - Obsługa: 7/10 - Jakość/cena: 6/10

Zdjęcia dań autorstwa własnego, zdjęcia wnętrza lokalu pochodzą z oficjalnej strony internetowej restauracji. Więcej na: www.restauracjakamari.pl

poniedziałek, 17 września 2012

Restauracja Montenegro Łódź – kulinarne Bałkany w centrum Polski



Zeszłoroczny urlop przyszło mi spędzić na ponad dwutygodniowym podróżowaniu po Serbii i Czarnogórze. Pomijając wspaniałe góry, urocze, malownicze miasteczka i ciepłe morze, miałem również przyjemność zapoznać się z tutejszą kuchnią regionalną. Bałkańskie przysmaki, choć nie należą do wyszukanych, przypadły mi do gustu. Po powrocie długo wspominałem wyśmienite sery, domową szynkę, przednie wina i klasyczne dania mięsne, takie jak cevapcici czy pljeskavicę. Dlatego też, w niecały miesiąc po przybyciu do kraju, zdecydowałem się odwiedzić Montenegro (http://montenegro.lodz.pl) – łódzki lokal serwujący typową kuchnię bałkańską. Od tego czasu w restauracji byłem już pięć razy, w tym również w ostatnią sobotę podczas większego spotkania ze znajomymi, mogę więc napisać kilka słów na temat moich odczuć związanych z tym miejscem.
            Lokal usytuowany jest w centrum miasta, przy ulicy Wólczańskiej 51 – naprzeciwko znanej wszystkim pubo-pizzerii Dwie Dłonie. Zaparkować można na niewielkim parkingu przed samą restauracją lub po drugiej stronie ulicy na wydzielonym pasie postojowym (niestety z parkometrem). Dojazd komunikacją miejską nie będzie stanowić problemu, wystarczy dojechać jakimkolwiek tramwajem lub autobusem na przystanek Kościuszki/Struga, knajpa znajduje się 5 minut pieszo od miejsca w którym wysiadamy z tramwaju.
Budynek nie prezentuje się zbyt okazale, jest zresztą dzielony między restaurację i inne instytucje. Na zewnątrz, w sezonie letnim, grill i duży parasol, mające stanowić namiastkę ogródka, niestety okolica mało ciekawa, w pobliżu ulica o średnim natężeniu ruchu i typowe dla miasta szare kamienice. Stąd, choć Montenegro odwiedzałem już kilkakrotnie, nie przyszło mi jeszcze zająć miejsca pod parasolem Żywca. Wewnątrz nieco lepiej, jednak do ideału sporo brakuje. Wystrój wzbudził we mnie bardzo mieszane uczucia. Przydałoby się więcej finezji, polotu i dobrego smaku, tak by miejsce to miało bardziej bałkański charakter. Na podłodze panele, na panelach zaś proste krzesła i stoły w kolorze bardzo ciemnego brązu, poprzykrywane białymi obrusami. Ściany pokryte lakierowanymi deskami w kolorze zbliżonym do koloru mebli. Wygląda to dość staroświecko i przygnębiająco, szczególnie gdy w lokalu prawie nikogo nie ma. W restauracji zawieszono kilka zdjęć i obrazków z Czarnogóry o niejednolitym charakterze i formie wykonania. Większe wrażenie robi jedynie północna ściana dużej sali pokryta kamieniem, będącym jednocześnie surowcem dla płaskorzeźby przedstawiającej monastyr Ostrog – wygląda to dość ciekawie. Obok kominek, który służy chyba jedynie za ozdobę, w środku znalazła się bowiem beczułka z czarnogórskim Vranaciem. Nieopodal stoi zaś mała, szklana i nieco tandetna gablotka z butelkami win. Po prawo przejście do drugiej, mniejszej sali, w której poza stolikami znalazł się również dość dobrze zaopatrzony bar. Toaleta na korytarzu, wspólna dla lokalu i innych instytucji w budynku kojarzy się z łazienkami szkolnymi - rzędy kabin, pisuary, ogólnie tak sobie. W restauracji jest także mała sala vipowska, która w sezonie letnim stanowi łącznik między ogródkiem a salą główną. Te właśnie miejsca przyszło nam zarezerwować (działa elektroniczna rezerwacja na stronie www) ostatniego wieczoru. Salka jest idealna na spotkania biznesowe, szczególnie że można ją zamknąć tak by odciąć się od ewentualnego gwaru głównej sali lub dla zwykłego zachowania prywatności spotkania. W sobotę wszystko było gotowe na nasze przyjście – stoliki były ładnie zastawione, na każdym znajdowały się sztućce, kieliszki do wina i wódki a także duże bordowo-beżowe serwetki.
Po zajęciu miejsc przyszła kelnerka, która przy okazji przeniosła do naszej sali wieszak na ubrania. Wręczono nam karty menu i spytano czy chcemy zamówić coś do picia. Poprosiliśmy o chwilkę czasu na podjęcie decyzji, czekaliśmy zresztą jeszcze na ostatnich znajomych. Jeżeli chodzi o napoje to ich wybór jest spory. Szczególne, jeżeli chodzi o napoje alkoholowe. W menu znalazły się bowiem zarówno wódki czyste i kolorowe, whisky, brandy, drinki jak i czarnogórskie wina i niestety już bardziej nam znane piwa, w tych ostatnich ciekawszą pozycją jest jedynie Paulaner w cenie 10zł na którego tego wieczoru się zdecydowałem. Wraz z napojami przybyła druga kelnerka, która zaproponowała nam półmiski z mieszanką grillowanych mięs Montenegro (1,5kg mięsa na półmisek). My jednakże odmówiliśmy i poprosiliśmy o jeszcze chwilę czasu na podjęcie decyzji. Menu jest bowiem dość obszerne. Najwięcej miejsca zajmują w nim właśnie mięsa, nie zabrakło jednak również ryb jak i licznych sałatek, znalazły się także przekąski na zimno i ciepło, desery i ciorby, czyli zupy bałkańskie.
Jako, że w Montenegro byłem już kilka razy, miałem przyjemność skosztować klasycznego cevapcici, czyli grillowanych paluchów z mięsa siekanego, podobnych nieco do naszego kotleta mielonego, zarówno pod względem popularności tego dania w Czarnogórze jak i jego dość zbliżonego do naszego kotleta smaku. Jadłem także pljeskavicę (bryzol) w wersji klasycznej, na ostro jak i z dodatkiem sera i szynki. Większość dań dostępna jest w dwóch cenach. Niższa oznacza mniejszą porcję. Dla przykładu, typowe cevapi z frytkami lub ziemniakami (te bowiem są wliczane w cenę) kosztuje 15zł lub 21zł w zależności od wielkości dania, przy czym na uwadze należy mieć fakt, że małe porcje są w rzeczywistości dość obszerne, o dużych nawet nie wspomnę. Choć jestem facetem, zawsze w pełni najadam się małą porcją do której dodatkowo biorę bukiet surówek. Do mięs dodawany jest także w osobnych miseczkach biały i czerwony sos. Jak widać cena takich dań jest więc bardzo atrakcyjna – pamiętać jednak należy, że cevapcici czy pljeskavia nie są zbyt wyszukane pod względem smaku czy formy – to raczej odpowiednik naszego schabowego, czy mielonego z ziemniakami – swoisty must-eat kuchni bałkańskiej Jeżeli wasze podniebienia szukają bardziej wyrafinowanego połączenia składników, radzę jednak wybierać inne pozycje z karty (menu dostępne pod adresem http://tnij.com/dcdUt) Ja zdecydowałem się na papryczki faszerowane serem na ostro i sałatkę serbską. Reszta znajomych postawiła na bardziej klasyczne dania mięsne. Przy okazji spytaliśmy czy istnieje możliwość by każdy zapłacił osobno za siebie, jest to bowiem rozwiązanie wygodne dla klienta w przypadku większej grupy osób. Dla obsługi chyba już nie, gdyż pani powiedziała, że lepiej jeżeli dostaniemy jeden wspólny rachunek, gdyż nie pamięta już kto jaki napój zamawiał. Ostatnio w Le Loft nie było z tym żadnych problemów, więc jak to mówią - dla chcącego nic trudnego...Minus dla obsługi. Po zebraniu zamówień zajęliśmy się rozmową. Po paru minutach wróciła kelnerka by dopytać o jedno z zamawianych dań, nic dziwnego, zdarza się coś przeoczyć.
Po mniej więcej 20-25 minutach zaczęto podawać nasze zamówienia. Tu mała uwaga, podczas wcześniejszych wizyt zawsze czekałem na danie maksymalnie 15 minut, tym razem czas się wydłużył ze względu na serwowanie posiłku ośmiu osobom jednocześnie. Dokładniej zaś siedmiu, okazało się bowiem, iż mimo wcześniejszego dopytywania o jedno z dań, kelnerka w ogóle go nie spisała lub zapomniała przekazać zamówienie do kuchni. Naszej znajomej przyszło więc poczekać na swoją porcję chwilę dłużej (na szczęście raptem 5-7 minut), mimo wszystko obsługa zarabia tego wieczoru drugiego minusa. Szkoda, gdyż wszystkie moje wcześniejsze wizyty były pod tym względem nienaganne.
Dania, tak jak pisałem wcześniej, są dość duże, czym każdy jest miło zaskoczony. Na stole ląduje jednak tylko jeden zestaw sosów, powinny być zaś minimum trzy, gdyż poza mną praktycznie każdy zamówił mięsa. Biorę się za jedzenie. Papryczki faszerowane są rewelacyjne! Serwowane na zimno, choć wstępnie chyba podpiekane, zachwycają swoją miękkością i smakiem nadzienia. Ser jest dość pikantny, jednocześnie rozpływa się w ustach. Zdecydowanie polecam. Sałatka serbska nie zrobiła już na mnie tak dużego wrażenia. To zwykła kompozycja pomidora, cebuli, ogórka, papryczek i oliwy. Czuć, że wszystkie składniki są świeże i za to należy się plus, dodano jednak nieco zbyt dużo octu winnego. Jednym może to odpowiadać, innym nie. Ja preferowałbym nieco delikatniejszy smak. A co sądzi reszta o swoich daniach? Większość jest w miarę zadowolona, choć jedna koleżanka dostaje niestety lekko niedopieczone cevapcici, drugiej zaś brakuje w smaku mięsa wyrazistości, werdykt – powinno być lepiej i mocniej doprawione. Ja akurat na mięsa nie mogłem nigdy narzekać, ale jak wiadomo, o gustach się nie dyskutuje. Tak jak wspominałem wcześniej, trzeba mieć na uwadze, że zarówno cevapcici jak i bryzol w formie podstawowej nie są zbyt wyszukanymi daniami.
Pomimo już przepełnionego żołądka zamawiam deser – banana pieczonego w koniaku z bitą śmietaną. Poza mną na słodkości decydują się jeszcze dwie osoby, na stół trafi więc również baklava. Banan był smaczny, mam jednak wątpliwości czy faktycznie pieczono go w koniaku, spodziewałem się że będzie nim między innymi polany lub chociaż wyczuję alkohol w smaku, tak się jednak nie stało. Deser był za to estetycznie podany – przyozdobiony bitą śmietaną i polany obficie płynną czekoladą, o czym o dziwo nie wspomina menu. Może więc całkowicie zastąpiono koniak czekoladą?
Dodam jeszcze, że od godziny 20.00 w piątki i soboty, co nie ominęło i nas, posłuchać można na żywo bałkańskiej muzyki. W głównej sali występuje bowiem wówczas duet wokalno-gitarowy, który z pewnością umili chwile spędzone przy stoliku.
Za kolację dla 8 osób przyszło nam ostatecznie zapłacić 293zł, rachunek podano w porcelanowej szkatułce wypełnionej cukierkami, miły gest na zakończenie kulinarnego wieczoru. Ostateczna kwota widniejąca na paragonie nie była wg mnie wygórowana. Poza głównymi daniami kilka osób zamówiło bowiem dodatki, desery, czy droższe piwa. Dla porównania, podczas jednej z wcześniejszych wizyt w tej restauracji przyszło mi zapłacić 44zł za dwa dania z frytkami i bukietami surówek + napoje. Trzeba przyznać, że 22zł za obfity, stosunkowo smaczny obiad to niewiele.
Rekapitulując, restaurację Montenegro oceniam raczej pozytywnie, choć niestety lokal nie ustrzegł się również kilku błędów. Zdecydowanie nie przypadł mi do gustu ogródek jak i trochę staroświecki, nieprzemyślany wystrój wnętrz. Także obsługa, choć tylko podczas jednej z pięciu wizyt, nie spisała się na medal. Brak możliwości rozdzielenia rachunku na każdego z biesiadników można jeszcze pominąć, gorzej z przeoczeniem jednego z zamówień. No cóż, za błędy się płaci, w najlepszym wypadku mniejszym napiwkiem lub jego brakiem. Po stronie plusów wskazać należy bardzo korzystne ceny oferowanych dań, bogate menu, duże porcje i dość dobrą lokalizację. Co do samego jedzenia – opinie uczestników ostatniego wieczoru były podzielone. Ja raczej się nie zawiodłem, zarówno teraz jak i wcześniej. W Montenegro można bowiem dość tanio i smacznie najeść się do syta, co ważniejsze, mało który lokal w Łodzi ma w swojej ofercie dania bałkańskie, Montenegro ma ich zaś bez liku. Restauracja będzie dobrym miejscem na niedzielny obiad z rodziną, spotkanie we dwoje czy wieczór w nieco większym gronie znajomych.

Ocena:
Jedzenie: 6,5/10
Wystrój: 4/10
Obsługa: 6/10
Jakość/cena: 8/10

Nie posiadam praw autorskich do zamieszczonych zdjęć. Pochodzą one z oficjalnej strony internetowej lokalu. Więcej na: http://montenegro.lodz.pl