wtorek, 6 maja 2014

Herbaciarnia Klimaty - słodka eskapada do Aleksandrowa Łódzkiego

       Dziś wyjątkowo zabierzemy Was do Aleksandrowa – Food Fetish po łódzku bowiem nie tylko Łodzią stoi ale i jej najbliższą okolicą, tym bardziej, jeżeli okolica ta ma "Łódzki" przydomek ;) To małe, spokojne miasto od kilku lat bardzo intensywnie się rozwija, przybywa w nim również miejsc, w których można smacznie zjeść lub po prostu posiedzieć przy piwku czy kawie. Jednym z takich miejsc jest Herbaciarnia Klimaty – lokal, który odwiedziłem nie raz.
       Klimaty mieszczą się niedaleko ścisłego centrum miasta, przy ulicy Warszawskiej 28. Za budynkiem znajduje się niewielki parking dla samochodów a nieopodal wejścia, w sezonie letnim wystawiany jest mały, oryginalnie zaaranżowany ogródek. Jednak o prawdziwym charakterze lokalu świadczą dopiero jego wnętrza. Tu pomyślano o najmniejszych nawet detalach. Od wejścia wita nas namalowany na jednej ze ścian motyw przedstawiający dawne centrum Aleksandrowa Łódzkiego, w głównej sali dominuje cegła upiększona obrazami i zdjęciami z odbywających często w lokalu wernisaży, na podłogę trafiły zaś prawdziwe deski. W sali znalazło się również miejsce na kominek, patefon i pianino. Część barowa prezentuje się równie ciekawie. Tu dominują motywy podróżnicze – sufit upiększają worki po kawie z najróżniejszych zakątków globu, na ścianach wiszą stare zdjęcia i ryciny, strzelby a nawet głowa strusia :) Najmniejsza sala, pokryta starymi, przypalanymi mapami kryje zaś stół bilardowy. Odzwierciedlająca nazwę lokalu aranżacja wnętrz zasługuje na naprawdę dużego plusa, jest ciepła i przytulna – takiego wystroju może Klimatom pozazdrościć niejeden lokal w Łodzi.
       A sami łodzianie pozazdrościć mogą niskich cen. Czas bowiem zerknąć w ofertę. Królują oczywiście kawy i herbaty w cenach od 6zł wzwyż. Oferta jest bogata a kompozycje ciekawe – z pewnością każdy znajdzie tu coś dla siebie. Zadowolić można się jednak i czymś mocniejszym: za piwo przyjdzie nam zapłacić od 6zł wzwyż (są także piwa regionalne). W ofercie jest również wino czy grzańce, a na specjalne życzenie kelnerki przygotują Wam ciekawe drinki. Jeszcze do niedawna Klimaty nie były miejscem dla głodomorów. Poza paroma wyśmienitymi deserami oferowały jedynie tosty w kilku wariantach w cenie 5zł. Na szczęście w ostatnich tygodniach wprowadzono do oferty naleśniki, zarówno wytrawne jak i te na słodko – w cenie 10zł, bez względu na wersję. Wybrać możemy chociażby naleśniki z serem pleśniowym, rukolą i pomidorami, z brokułami, fetą i migdałami, czy słodkie naleśniki z Nutellą, mascarpone i herbatnikami.
       Porcje naleśnikowe są uczciwych rozmiarów, rozczarowuje jednak nieco samo ciasto. Choć cienkie i ładnie wysmażone, za pierwszym razem nie było w ogóle osolone i zbyt gumowate – za drugim razem elastyczność była ok, choć nadal bez soli – bez względu na to jaką wersję naleśnika zamówiłem. Nie wiem jak Wy, ale dla mnie nieosolone ciasto to ciasto bez smaku. Na domiar złego do naleśników z orzechami, serem pleśniowym i żurawiną zaserwowano mi ketchup...
       Pozostaje mieć nadzieję, że w kwestii naleśników coś się zmieni, poziom pozostałych dań, czyli głównie deserów stoi bowiem na wysokim poziomie. Specjałem lokalu jest według mnie szarlotka z lodami – ciepła, podawana na kruchym cieście, z dodatkiem dobrej bitej śmietany i dwiema gałkami lodów, powinna zadowolić nawet najwybredniejsze podniebienia. Polecić mogę również deser o tajemniczej nazwie waniliowe ciepło-zimno, czy brzoskwiniową pokusę, czyli brzoskwinie z syropu zatopione w bitej śmietanie, z dodatkiem bezy.
       Na oddzielną pochwałę zasługuje personel – dziewczyny są miłe, sympatyczne i zawsze uśmiechnięte, jednocześnie liczyć możemy na dość sprawną i szybką obsługę. Z drugiej strony nie dziwi to jakoś bardzo. Mimo wielu pochwał, w lokalu często jest bowiem pusto. Nieco mnie to zastanawia. W Klimatach bywa co prawda niekiedy zimno (szczególnie jesienią i zimą), nie zawsze możemy liczyć na wszystkie pozycje z karty, a naleśnikom nieco jeszcze brakuje do poziomu Manekina czy chociażby Pozytyvki. Lokal jednakże ma potencjał i bardzo wiele do zaoferowania. Ceny są przystępne, większość herbat, kaw i deserów jest smaczna, a dodatkowym atutem jest fajna obsługa, możliwość zagrania w bilard, czy liczne wydarzenia kulturalne, takie jak koncerty czy wernisaże prac malarskich i fotografii. Nie można też zapominać o świetnym wystroju. Jestem pewien, że w centrum Łodzi taki lokal pękałby w szwach.
       Tymczasem, nie pozostaje mi nic innego jak zaprosić łodzian do Aleksandrowa, by osobiście przekonali się, że Klimaty to miejsce, w którym można miło i smacznie spędzić niejeden wieczór :)

POLUB NAS NA FACEBOOK'U: FOOD FETISH PO ŁÓDZKU

poniedziałek, 24 marca 2014

Ristorante Mare e Monti Łódź - restauracja, która w końcu zaspokoi podniebienia znawców włoskiej kuchni :)

       Mare e Monti (wł. Morze i Góry) to nowo otwarta restauracja włoska mieszcząca się przy ulicy Wigury 13, nieopodal Galerii Łódzkiej. Co niektórzy z pewnością skojarzą adres z mieszczącą się tam wcześniej Mia Cucina, którą opisywałem już na łamach bloga lub istniejącą tam jeszcze wcześniej Prowokacją. Mia Cucina, choć nie stanowiła ideału, zrobiła na mnie dobre wrażenie, dlatego informacja o jej szybkim zamknięciu nieco mnie zdziwiła. Okazało się jednak, że lokal przejęli właściciele IMEC Italian Special – łódzkiej hurtowni zajmującej się sprowadzeniem i sprzedażą produktów spożywczych ze słonecznej Italii – co już świadczyć może o tym, że w lokalu zaznamy potraw przygotowanych ze składników najwyższej jakości. Postanowiłem więc jak najszybciej wybrać się ze znajomymi by sprawdzić, czy nowy lokal sprosta naszym oczekiwaniom.
       Z zewnątrz niewiele uległo zmianie, choć i niewiele zmiany wymagało. Odnowiona i odmalowana fasada, podświetlany szyld z ładnym logo i sporych rozmiarów szynka parmeńska dojrzewająca na parapecie za oknem zachęcają do wstąpienia :) Również wnętrza zostały tylko delikatnie odświeżone. Jest przytulnie i bez zbędnego przepychu. Dominują beże na ścianach i brązy na podłogach – na klientów czekają zaś wygodne krzesła i stoliki przykryte obrusami. Wzrok przykuwają zawieszone na murach drewniane okiennice ze zdjęciami uliczek i winnic Italii. Wieczorem przyjemne, ciepłe oświetlenie. Choć wystój nie jest nadmiernie nietuzinkowy czy tak oryginalny jak wnętrza Marcello czy paru innych łódzkich restauracji, to naprawdę ciężko mieć do niego jakieś większe zastrzeżenia. Dopełnieniem włoskiego klimatu jest sącząca się z głośników muzyka :)
       A teraz zerknijcie proszę w kartę dań. Nie muszę się w ogóle rozpisywać – jest w 100% włosko, a poza klasykami znanymi z innych łódzkich lokali Mare e Monti oferuje również spory wybór dań z owocami morza – zamówić można krewetki, kalmary, ostrygi, sałatkę z ośmiorniczek, czy risotto z atramentem z kałamarnicy, są też ryby – chociażby okoń czy miecznik. Spróbować będziemy mogli też takich przysmaków jak carpaccio z bizona, czy pojawiającej się co jakiś czas (chociażby w ten weekend) oferty potraw z truflami. Nie zabrakło również tradycyjnej włoskiej pizzy, deserów i alkoholi z winami na czele.
      Ceny, choć nieco wyższe niż w niektórych lokalach, są w pełni uzasadnione – nad wszystkim czuwają kucharze, dla których kuchnia włoska to codzienność, a potrawy przygotowywane są z najlepszych składników prosto z Italii – mąka Stagioni, guanciale, wysokiej klasy sery pecorino, mozzarella z bufali, wyborne szynki, oliwa z dodatkiem trufli czy aromatem cytrynowym – to wszystko pozytywnie świadczy o klasie lokalu, podobnie jak fakt, że typowe dania włoskie, które wiele lokali w Polsce przyrządza nie do końca prawidłowo, w Mare e Monti serwowane są jak Pan Bóg przykazał. Przykładem może być spaghetti alla carbonara na bazie jajek sera pecorino, czarnego pieprzu i prawdziwego guanciale, obowiązkowo bez śmietany! Brawo! Makarony, risotto i pizze kosztują między 20 a 30zł, zupy 12-28zł, przystawki między 20 a 35zł, dania mięsne i owoce morza 35-55zł, dodatki 7-9zł. Porcje są umiarkowanej wielkości, dla dziewczyn będą wystarczające, faceci niekiedy mogą nie najeść się do syta pojedynczym daniem, ale wszystko zależy od spustu ;)
       No i jak to wszystko smakuje? Rewelacyjnie – dania są doskonale skomponowane i zbalansowane smakowo. Już gratisowe przystawki – świetne oliwki i grissini z prosciutto zrobiły na nas bardzo dobre wrażenie, później było jeszcze lepiej. Po stokroć polecam pizzę z pomidorami i mozzarellą z bufali. Wysokiej jakości składniki, przepyszny sos pomidorowy o bardzo naturalnym aromacie, ciągnący się ser i delikatne lekko miękkie ciasto w stylu neapolitańskim z szerszym rantem. Primo! Pozytywnie zaskoczyła również polędwica w sosie z zielonego pieprzu – ładnie podane lekko krwiste w środku mięso idealnie współgrało z ostrzejszym sosem. Kucharz zadbał o to było frapująco nie tylko na talerzu ale i na języku ;) 
       Zastrzeżeń nie budziło również risotto czy linguine z owocami morza, wśród których koleżankę urzekł mały, wesoły choć w stu procentach martwy krabik, mnie osobiście urzekło zaś ravioli z truflami ozdobione świeżą bazylią. Ciasto pierożków lekko kleiste i elastyczne kryło w sobie przedni, delikatny w smaku farsz z białych trufli. Po dodaniu świeżo zmielonego pieprzu danie smakowało jeszcze lepiej :) Jedynie mięsne tortellini w zupie na bazie rosołu nie do końca mnie przekonało – choć wywar był mało tłusty a pierożki smaczne, to było ich zdecydowanie za mało, przez co po czasie przyszło mi pić sam bulion :) Na koniec pokusiliśmy się jeszcze o desery – kapitalnie zaserwowaną panna cotte z karmelizowanymi zasiekami i carpaccio z ananasa, do którego mam słabość – proste w swej formie, lecz idealne zakończenie świetnej kolacji!
       Na oddzielny akapit zasługuje obsługa. Kelnerzy z Mare e Monti powinni być bowiem dla pracowników niejednego lokalu wzorem do naśladowania. Doskonała znajomość pozycji z karty, permanentny uśmiech na twarzach, zainteresowanie stolikiem, umiejętność doradzenia w wyborze, cierpliwość, sprawność przy serwowaniu potraw czy zbieraniu talerzy – dawno już nie zaznaliśmy tak miłej i fachowej obsługi. Dzięki chłopakom czuliśmy się w restauracji jak w domu a luźna atmosfera i na szczęście niepełne obłożenie sali pozwoliły nam miło przesiedzieć w Mare e Monti aż trzy godziny, za co serdecznie dziękujemy :)
      Podsumowując, restauracja Mare e Monti każdemu z nas przypadła do gustu i jestem pewien, że przypadnie do gustu również Wam. Dobra lokalizacja, cudowna obsługa, wyśmienite jedzenie i nienaganny, schludny wystrój stawiają lokal w ścisłej czołówce moich ulubionych miejsc. Bez względu na to czy kochasz kuchnię włoską czy nie, Mare e Monti to obowiązkowy must eat Łodzi, a jednocześnie jedna z niewielu restauracji w naszym mieście, w której kuchnia włoska jest aż tak autentyczna i zachwycająco prawdziwa! Bon appetit!

POLUB NAS NA FACEBOOK'U: FOOD FETISH PO ŁÓDZKU

wtorek, 25 lutego 2014

Lavash Łódź - kuchnia ormiańska w sercu Łodzi

       Kto z Was stołował się w PierrRogi 69 w bramie przy Piotrkowskiej 69 ręka w górę! Stali bywalcy pewnie już wiedzą, że od przeszło dwóch tygodni mieści się tam nowa restauracja. W miejscu po całkiem niezłej pierogarni zadomowili się bowiem Ormianie, którzy postanowili wzbogacić kulinarną mapę miasta o Lavash – lokal specjalizujący się w kuchni Armenii i Zakaukazia.
       Z zewnątrz knajpka prezentuje się skromnie, w gruncie rzeczy w porównaniu do PierrRogi 69 zmieniły się jedynie szyldy (plus za miły, polski akcent). Wnętrza również nie doczekały się drastycznych modyfikacji – babcine bibeloty zastąpiono tradycyjnymi ormiańskimi akcentami. Na ścianach wiszą nie tylko piękne koronki pętelkowe, stare fotografie, kaukaskie kilimy czy półeczki z przetworami ale i polskie akcenty – obrazy Chełmońskiego czy Kędzierskiego. Wystrój, choć prosty i mało wyszukany w niczym nie przeszkadza, w lokalu jest bowiem bardzo miło i przytulnie (a podczas naszej wizyty było w nim również bardzo ciepło i tłoczno).
Źródło: Facebook
       W menu królują dania kuchni ormiańskiej. Spróbować można więc tytułowego lavashu – tradycyjnych placuszków z mąki pszennej, pasztetu z czerwonej fasoli, granatów i orzechów, marynowanych bakłażanów, kaczki pieczonej na ostro, dolmy - czyli gołąbków zawijanych w liście winogron, chaczapuri czy chinkali, czyli pierożków po kaukasku, wypełnionych aromatyczną zupą (podczas jedzenia radzimy nagryźć pierożka i wypić zupę a później dokończyć ciasto). W karcie dań znalazło się też kilka zup i sałatek, a także desery: baklava i gata i napoje, również te bardziej egzotyczne z sokiem z granatów czy derenia na czele. Właściciel obiecał nam także, że do połowy marca pojawią się w menu ormiańskie alkohole: wina, brandy i wódki – między innymi tutowka. Czekamy z niecierpliwością!
       Ceny, choć nie są przesadnie wysokie, wydają nam się w niektórych przypadkach nieadekwatne do serwowanych dań. Same porcje nie są zbyt duże, a większość z nich podawana jest bez dodatków typu ziemniaki czy ryż (te trzeba nabyć osobno w cenie 3-5 zł za dodatek). Zdecydowanie zbyt drogie są chociażby kebaby, khinkali czy niektóre napoje. Pełna karta dań wraz z cenami dostępna jest tutaj. W większości przypadków uda nam się zamknąć w cenie 28-38 zł za danie z dodatkami i napojem.
       A jak to wszystko smakuje? W moim odczuciu doskonale. Większość dań jest bardzo aromatyczna i dobrze przyprawiona. Jestem fanem ostrego i esencjonalnego jedzenia, dlatego kuchnia ormiańska tym bardziej przypadł mi do gustu. Z czystym sumieniem polecić mogę lavash z basturmą (szynka wołowa) i serem własnej produkcji. Chlebki są cieniutkie i delikatne, szynka ładnie wysuszona a ser przyjemnie słony – zbliżony nieco w smaku do rodzimego oscypka. Dobre wrażenie zrobiła też na mnie zupa cukiniowo-pomidorowa. Jeżeli lubicie ostry krem toskański, to będzie to dla Was strzał w dziesiątkę. Warto spróbować też gołąbków zawijanych w liście winogron. To tradycyjne danie ormiańskie różni się nieco od wersji serwowanej przez nasze babcie, jest jednak równie dobre – choć przyznać muszę, że kucharz nieco przesadził w tym przypadku z solą. Kebab również był smaczny, choć nieco zbyt ubogi jak na swą cenę. Serwowany jest pod postacią długiego kawałka grillowanego, mielonego mięsa z przyprawami i cebulą, zawiniętego w chlebek lavash. Dodatkowo podaje się do niego kapitalny, pikantny, czerwony sos. W kuchni ormiańskiej stosuje się dużą ilość przypraw, ziół i soli – dlatego też niektórym osobom obdarzonym delikatnym podniebieniem nie wszystkie serwowane w Lavash dania przypadną do gustu. Na pewno warto do nich zamówić coś do picia – ciekawą propozycją może być sok z derenia czy granatu, ale dobrze sprawdzi się też zimna cola :)
       Na koniec jeszcze słów kilka o obsłudze. Właściciele wydają się być bardzo otwarci i sympatyczni, a przy okazji świetnie mówią po polsku. Podczas naszej wizyty mieli jednak ręce pełne roboty - większość stolików była bowiem pozajmowana – dlatego też panował lekki bałagan organizacyjny: na obsługę przyszło nam czekać nieco dłużej niż zwykle, kelnerzy zapomnieli o zamówionej przez koleżankę wodzie mineralnej, a napoje zaserwowano nam dopiero po podaniu przystawek. Na to wszystko łatwo jest nam przymknąć oko, gdyż w lokalu panowało pełne obłożenie, a w dodatku restauracja działa od niedawna. Pewien niesmak pozostawia jednak zachowanie kelnera względem jednego z klientów restauracji. Nie nam oceniać, kto w tamtym sporze o rachunek miał rację, wiemy jednak, że kelner wykazał się dużym nietaktem i niepotrzebnie podniósł głos na konsumenta. Takie sytuacje nie powinny mieć miejsca, szczególnie że bardziej szkodą one wizerunkowi restauracji (mającej w logo hasło "Gościnność Kaukazu") niż odbiorcy indywidualnemu.
Źródło: Facebook
       Pomimo powyższego, drobnego incydentu, restauracja Lavash sprostała moim wymaganiom i z czystym sumieniem polecić mogę ją każdemu głodnemu kulinarnych wrażeń łodziakowi. Jeżeli lubicie ostre jedzenie, a przy okazji zaznać chcecie nieco egzotyki, koniecznie wstąpcie do knajpki w bramie przy Piotrkowskiej 69. Mam nadzieję, że podobnie jak my, wyjdziecie z niej najedzeni i ukontentowani :)

ODWIEDŹ I POLUB NASZ PROFIL NA FACEBOOK'U: FOOD FETISH PO ŁÓDZKU

niedziela, 26 stycznia 2014

Bawełna Łódź - nowy lokal w Manufakturze bez owijania!

       Choć restauracja Bawełna zaleca prać w 40 stopniach, my postanowiliśmy nie czekać do lata i przetestować ją już teraz. W jeden z ostatnich zimowych wieczorów, kiedy to temperatury dochodziły do minus 15º C wybraliśmy się do nowego lokalu, który zajął miejsce wysłużonego już klubu Paparazzi. Jakie zrobił na mnie i reszcie biesiadników wrażenie? Nie będziemy owijać w bawełnę, zapraszamy do lektury!
       Z zewnątrz praktycznie nic poza logo nie uległo zmianie, co jednak dziwić nie powinno. Wnętrza doczekały się zaś licznych modyfikacji. Na lokal składa się obecnie piwnica, parter i piętro. Piwnica? – zapytają stali bywalcy Paparazzi! Tak, tak – nowym właścicielom udało się bowiem odkopać i odgruzować starą przestrzeń piwniczną (plus za wystrój), która obecnie służy za salę dla palących. Gówna sala (nieciekawe szare ściany) znajduje się zaś na parterze, a w jej centrum ulokowano dużą, otwartą kuchnię, dzięki której klient może przyglądać się pracy obsługi przygotowującej nasze dania. Na piętrze mieści się zaś największe, podłużne pomieszczenie z barem na samym końcu. Tutaj przeważa odkryta, oryginalna cegła, nadająca sali typowo fabryczno-loftowego klimatu. Dopełnienie stanowią industrialne lampy i proste stoły z dębowymi blatami (te, przy których przyszło nam zasiąść strasznie się chybotały). Podsumowując, wystrój Bawełny jest prosty i raczej surowy - na pewno niezbyt odkrywczy, do czynienia mamy bowiem z tym, co spotkać można w innych lokalach – chociażby Drukarni czy MitMi, tyle że w Bawełnie brakuje nadal elementów, które nadałyby jej przestrzeni indywidualnego charakteru. Nie jest źle, mogłoby jednak być lepiej :)
       Sporej reorganizacji wymaga obsługa Bawełny. Kelnerzy nie wiedzieli, które miejsca dla nas zarezerwowali, przez przeszło 30 minut nikt nie podszedł z kartami dań do naszego stolika (czekaliśmy jeszcze na dwójkę znajomych, więc akurat tak nam to nie przeszkadzało), o karty musieliśmy jednak ostatecznie poprosić sami. Dania podawane były w sporych odstępach czasu, część osób dostała napoje, gdy już praktycznie kończyła swoje posiłki, a niektórzy z nas, gdyby nie interwencja, nie doczekaliby się ich wcale. Obsługa nie wiedziała jakie piwa ma obecnie na stanie, czarną herbatę zaserwowano nam w małych filiżankach od kawy o pojemności niespełna 120-150 ml... Oj dawno już nie uświadczyliśmy takiego bałaganu organizacyjnego. Sprawę mogłaby jeszcze ratować w pełni obłożona klientelą sala, ta jednak była w połowie pusta... Mam nadzieję, że takie sytuacje nie będą się powtarzać w przyszłości.
       Przejdźmy jednak do sedna i zerknijmy w menu. To również zaskakuje, w szczególności ilością oferowanych pozycji. Panuje obecnie moda na krótkie karty dań i tak też jest w przypadku Bawełny. Niestety, odliczając pizze, przystawki i desery, wybierać przyjdzie nam raptem między 10 daniami, spośród których ciężko było niejednemu z nas wybrać coś dla siebie... Lokal oferuje też dania spoza karty, np. małże w winie czy doradę z pieca, o tym przyjdzie nam jednak dowiedzieć się jedynie z tablicy wiszącej nad kuchnią na parterze, którą łatwo można przeoczyć kierując się do sali na piętrze (bądźcie więc czujni lub pytajcie o to obsługę). Mamy nadzieję, że wkrótce pojawią się w menu nowe pozycje. Ceny, choć nie są zbytnio wygórowane, są nieco wyższe niż w sporej części łódzkich lokali. Sałatka z łososiem – 24zł, deska serów i wędlin – 42zł, focaccia z pastami – 22zł, pizze od 20zł do 35zł (sos pomidorowy – 4zł!).
       Ostatecznie decydujemy się właśnie na pizze i makarony. Strozzapreti con tonno – czyli krótki, podobny do casareccia makaron z tuńczykiem, pomidorami i śmietanką zrobił na nas całkiem niezłe wrażenie. Makaron ugotowany al dente, sos wyrazisty i ładnie złamany smakiem tuńczyka. Porcja w sam raz dla dam, mężczyźni mogą się jednak nie najeść do syta. Pizze również niczego sobie. Cieniutkie, ładnie wypieczone i smaczne ciasto (niestety delikatnie przypalone spody), składniki wysokiej jakości, doskonałe, pikantne salami na pizzy Diavola. W moim odczuciu pizze, choć nie tak smaczne i korzystne cenowo jak te z Pomodoro, Piknik'u czy Gronowalskiego, warte są polecenia.
       Przechodząc do podsumowania, Bawełna wzbudziła w nas mieszane uczucia. Cieszyć może duża ilość miejsca, wydzielona sala dla palaczy, długie godziny pracy, możliwość przyjścia z psem, czy dodatkowe koncerty z muzyką na żywo. Wnętrza, choć poprawne, niczym jednak nie zaskakują, karta dań jest chwilowo zbyt uboga a niska jakość obsługi woła o pomstę do nieba. Pod tym względem byliśmy tak zniesmaczeni, że sprawy nie ratowało nawet całkiem dobre jedzenie. Nie pozostaje mi nic innego, jak mieć nadzieję, że niektóre wpadki wynikają z krótkiego czasu jaki minął od otwarcia restauracji. Na chwilę obecną Bawełna musi jeszcze sporo rzeczy dopracować. Mam nadzieję, że kolejne wizyty należeć będą do bardziej udanych (czego życzę sobie jak i właścicielom restauracji), szkoda bowiem żeby potencjał tego miejsca się zmarnował!

POLUB NAS NA FACEBOOK'U: FOOD FETISH PO ŁÓDZKU
EDIT z 10.03.2014: w ostatnich dniach ponownie wybrałem się w mniejszym gronie do Bawełny na szybką kawę i piwo. Tym razem obsługa nie zawiodła - obsłużono nas sprawnie i sympatycznie. W ogóle wydaje mi się, że lokal zatrudnił nieco więcej kelnerek do pomocy :) Na ścianach na piętrze zagościły też zdjęcia w antyramach a menu poszerzyło się o nowe pozycje :) Zmiany na plus!

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Łódź Street Food Festival - czyli jak zapełnić skatepark w 5 minut :)

       Zimno, szaro-buro i wietrznie, a mimo to, zmierzając do centrum Łodzi minąłem przynajmniej trzy kolorowo ubrane osoby, którym pogoda nie przeszkadzała w treningach biegowych. Tak sobie na nich patrzyłem i wręcz miałem wyrzuty sumienia. Sam biegam, ale w taką pogodę bez namysłu zamieniłem trening na I Łódź Street Food Festival, który odbył się w strefie Piotrkowskiej 217, w dawnym kompleksie Odlewni Żelaza Józefa Johna – miejscu, które ma szansę stać się w przyszłości drugą Off Piotrkowską.
       Punkt 13.00, gdy dotarłem na miejsce, zaczęły otwierać się pierwsze food trucki, które zajechały na parking przed wejściem do skateparku. Bobby Burger, Dobra Buła, Wurst Kiosk Wagen, a nawet Grzaniec Galicyjski i wiele innych restauracji na kółkach przez cały czas trwania festiwalu oferowało swoje produkty. Ceny różne, na ogół przystępne, z burgerami za 10zł na czele, choć było też parę ciężarówek oferujących sporo droższe posiłki. To jednak nie odstraszało łodziaków, którzy mimo niesprzyjającej pogody i długich kolejek, czekali niekiedy nawet po 40-60 minut na swoje zamówienia. Takiej frekwencji chyba nikt, z organizatorami na czele, się nie spodziewał. Na festiwal przyszli zarówno młodsi, jak i starsi mieszkańcy naszego miasta, zauważyć dało się też sporo rodzin.
       Na terenie zadaszonego skateparku również wrzało. Tu było bowiem jeszcze więcej ludzi niż na zewnątrz. Dawna odlewnia żelaza zebrała pod swym dachem łódzkich restauratorów, z których każdy chciał zaoferować uczestnikom festiwalu coś od siebie. Niektórzy wystawcy wyprzedali nawet wszystkie dania na długo przed zakończeniem festiwalu. Przykładem może być Babkarnia, oferująca cudowne, kolorowe babeczki, czy modna ostatnio Kawiarnia Mili Ludzie, której smakowite wypieki rozeszły się w oka mgnieniu! Do innych wystawców ustawiały się zaś długie kolejki.
       Przykładem mogą być Nudle i Sałaty, na których ofertę sam się zdecydowałem. Restauracja oferuje makarony i sałatki w systemie "to go" pakowane w kartonowe pudełeczka. Ceny są bardzo przystępne – za porcję makaronu z kurczakiem, warzywami i sosem przyszło mi zapłacić 10zł. Danie było gorące, bardzo smaczne i sycące. To świetna propozycja na mały i nieco większy głód podczas wypadu na miasto, czy przerwy w pracy. Festiwalowe stanowisko Nudle i Sałaty cieszyło się dużym zainteresowaniem, przez co na moją porcję przyszło mi czekać co najmniej 25 minut.
       Nieco szybciej dostałem zaś tortillę meksykańską z Western Chicken. Porcja olbrzymia, sycącą i pikantna – uczciwy posiłek za niecałe 12zł :) Barterem zaowocowało również odstanie swojego w kolejce do piekarni Montag oferującej własne wypieki przygotowywane z naturalnych produktów bez użycia konserwantów i polepszaczy. Na stanowisku nabyć można było bagietki, pączki, drożdżówki i wszelakiej maści chleby. Zdecydowałem się na rewelacyjny ciastochleb (swoiste połączenie keksu i chleba) i pszenno-żytni chleb miodowy (bochenki w cenie 8zł za sztukę).
       Poza opisanymi przeze mnie wystawcami, swoje wyroby oferowało dużo innych restauracji. Skosztować można było sushi z Zielonego Chrzanu, kanapek z Foodmarket, rewelacyjnych hummusów warszawskiego HummusBaru, świeżo wyciskanych soków, lubianych przez łodzian zapieksów z Zapiekarni & Plackolandii, czy polskich serów oferowanych przez Ser Lanselot, a to i tak nie koniec listy.
       Tak jak pisałem wcześniej, łodzianie dopisali, efektem czego były spore kolejki i nadmierny ścisk na głównej sali. Organizatorzy muszą pomyśleć nad rozwiązaniem tego problemu podczas kolejnej edycji festiwalu – może warto wydłużyć czas festiwalu? Cztery godziny to zdecydowanie za mało. W sezonie letnim można również przenieść część stanowisk na dwór (choć najbliższe otoczenie nie wygląda zbyt ciekawie). Sporo osób narzekało na fakt, że w obecnych warunkach ciężko jest się przemieszczać, a co dopiero w spokoju coś zjeść czy porozmawiać ze znajomymi.
       Jedynym miejscem, w którym można było nieco odpocząć był duży blat w centralnej części skateparku i stanowisko firmy Bibalo Design, oferującej między innymi poddane renowacji fotele, które niejedna osoba wykorzystała jako siedziska podczas konsumpcji i późniejszych koncertów zespołu Konkubent i Magister Ninja:) Brawo dla właścicieli za odwagę i ciekawą formę reklamy (o Bibalo Design pisaliśmy już przy okazji omawiania ostatniego Restaurant Day Łódź)
       Podsumowując, pierwszy łódzki Street Food Festival uznać muszę za udany. To na pewno ciekawe wydarzenie, które po lekkim przeorganizowaniu ma olbrzymią szansę wpisać się na stałe w łódzki kalendarz imprez. Szczególnie, że olbrzymia frekwencja pokazała, jak bardzo mieszkańcom naszego miasta brakuje takich eventów.
POLUB NAS RÓWNIEŻ NA FACEBOOK'U: FOOD FETISH PO ŁÓDZKU

sobota, 4 stycznia 2014

MITMI Restobar Łódź

        Kolejny piątkowy lub sobotni wieczór? Po raz kolejny spotykasz się ze znajomymi pod Saspolem i po chwili zastanawiacie się gdzie uderzyć? Znowu wybieracie się na Off Piotrkowską, nową stolicę łódzkich lokali? Jeżeli tak, to dobrze trafiliście, dzisiaj bierzemy bowiem na warsztat kolejną stosunkowo nową restaurację tej części miasta. Zapraszamy do lektury recenzji MITMI Restobar :)
        Lokal sąsiaduje bezpośrednio z opisywaną wcześniej na blogu kawiarnią podróżniczą Daleko Blisko. Wejść do niego możemy zarówno od strony placu Off Piotrkowskiej jak i od Roosevelta. Podwójne wejście to wygoda dla klienta, ale i niekiedy nieprzyjemne przeciągi. No nic, coś za coś! W środku dominuje modna ostatnimi czasy surowa cegła, którą właściciele postanowili (podobnie jak belki stropowe) zachować w niezmienionym stanie na większości ścian. Dopełnieniem wnętrz są industrialne lampy, drewniane stoły z czarnymi, białymi i turkusowymi krzesłami i bar (również w drewnie) z tablicami, na których wypisano co ciekawsze z kulinarnych propozycji. Wszystko to dobrze ze sobą współgra, a pomimo swoistego minimalizmu i przewagi cegły wnętrza uznać można za ciepłe i przytulne.
        Zgodnie z zasadą "karta dań to nie książka telefoniczna" wybór pozycji w menu jest umiarkowany. Z pewnością każdy znajdzie tu coś dla siebie, choć kręcić nosem mogą nieco wegetarianie, dla których przygotowano raptem kilka pozycji. W MITMI możemy zjeść klasyczne śniadania – omlety, naleśniki, tosty czy jajka sadzone, modne przystawki – hummus, tapenady czy terrinę, serwowane z bagietką lub podpłomykiem własnego wypieku. Nie zabrakło również sałatek, zup i wszechobecnych burgerów. Są też sycące kanapki w stylu włoskim, w tym rewelacyjna porchetta, czy w końcu dania główne: kurczak z risotto i serem pleśniowym, kaczka malinowa, ale i steki z polędwicy lub łaty wołowej. Kartę wieńczą doskonałe desery i napoje, w tym alkoholowe. Przydałoby się tylko dodać informację o tym, czy dane wino jest wytrawne, słodkie, czy semi.
        Ceny potraw, choć nie są przesadnie wysokie, nie należą też do najniższych, szczególnie, gdy porównamy je do cen w innych lokalach Off Piotrkowska Center. W moim odczuciu, nieco tańsze mogłyby być sałatki, niektóre dania główne i burgery. Z drugiej strony, jakość jest w cenie, a w przypadku MITMI jest pod tym względem bardzo dobrze. Czas bowiem przejść do samych potraw. 
        Po trzech wizytach stwierdzam, że MITMI świetnie karmi :) Warto zapłacić każdą cenę za kanapkę z porchettą, czyli schabem z boczku z chrupiącą skórką, pieczonym przez bite 12 godzin i serwowanym z ziołami, konfiturą cebulową i glaze miodowo-musztardowym. Do tego miniaturowy słoiczek z piklami z curry. Zastanawiałem się czy MITMI samo wypieka bagietki i bułki do burgerów i kanapek. Po krótkiej rozmowie z kelnerką okazało się że nie, pieczywo pochodzi jednak z piekarni Montag. Taka współpraca na pewno wyszła obu partnerom na dobre, o kliencie już nie wspominając :) Wracając do potraw, dobre wrażenie zrobiła też na mnie winna wołowina podawana z makaronem pappardelle i warzywami. Wołowina mięciutka, wręcz rozpływająca się w ustach, makaron równie świetny, chciałbym jedynie poczuć w całym daniu ociupinę więcej wina :)
        Na oddzielny akapit zasługują desery. Fondant czekoladowo-kasztanowy jest wręcz obłędny. Podawany z musem jabłkowym i włosami z karmelu robi wrażenie! Dawno nie jadłem w żadnym lokalu tak dobrego deseru. Zastąpiłbym jedynie mus jabłkowy czymś innym, może sosem waniliowym? Crème brûlée również na wysokim poziomie. Wyrazisty krem, poprawnie skarmelizowany cukier, tworzący charakterystyczną dla tego deseru skorupkę i dodatki w postaci owoców, włosów karmelowych i bułeczki piernikowej, czynią ten smakołyk przyjemnym i fantazyjnym zwieńczeniem kolacji.
        Jeżeli już miałbym do czegoś w MITMI się doczepić, to byłby to w pierwszej kolejności sposób podawania niektórych dań. Serwowanie canelé na cienkim papierze polewanym dodatkowo śmietaną i musem jagodowym, nie dość że nie wygląda zbyt apetycznie, to jeszcze po chwili powoduje całkowite przemoknięcie tegoż papieru, jego rozdzieranie się i mieszanie z potrawą. Podobnie sprawa się ma w przypadku kanapek, podawanych w identyczny sposób, nie wspominając już o kanapce z kurczakiem serwowanym między dwiema warstwami macy/podpłomyka, przez co praktycznie nie da się go zjeść bez wysypania wnętrza na wspominany wcześniej nieapetyczny papier.
        Po drugie, wspomniane już wcześniej ceny, które niektórzy mogą uznać za zbyt wysokie. Podkreślić jednak muszę, że to, co przyszło mi w MITMI zjeść, warte było każdego grosza.
        Bez dwóch zdań – MITMI to świetna propozycja na kulinarny wypad ze znajomymi. Lokal na pewno wyróżnia się na tle offowej konkurencji znacznie lepszą jakością i kapitalnym smakiem serwowanych potraw, zaś schludne, przyjemne wnętrza i uśmiechnięta, atrakcyjna obsługa tym bardziej utwierdzają mnie w przekonaniu, że MITMI Restobar odwiedzę jeszcze nie raz!
POLUB NAS NA FACEBOOK'U: FOOD FETISH PO ŁÓDZKU
Nie posiadam praw autorskich do zamieszczonego w poście logo lokalu, pochodzi ono z oficjalnej strony restauracji MITMI

środa, 11 grudnia 2013

Sushi Kushi Łódź - nowe pozycje w menu i pyszne rolki prosto do Twojego domu!

       Sushi Kushi, firma znana w Łodzi z serwowania sushi z dostawą do domu, obchodziła niedawno swoje pierwsze urodziny. Z tej okazji, zaproszeni zostaliśmy do Poleskiego Ośrodka Sztuki na degustację nowych pozycji z menu, połączoną z wystawą zdjęć Justyny Ejsmont i Dominiki Tępińskiej, krótkim kursem fotografii kulinarnej i warsztatami samodzielnego przygotowywania sushi.
       Na wstępie przyznać muszę, że nie jestem znawcą sushi i choć je lubię to jadam raczej sporadycznie, dlatego też na urodzinową kolację wybrałem się z dużo bardziej obeznaną w temacie znajomą, która zgodziła się zredagować niebieski akapit dotyczący samego sushi :)
       Spotkanie rozpoczęło się od krótkiego wstępu i prezentacji zdjęć utalentowanych łódzkich artystek. Po jednej stronie sali umieszczono stonowane, spokojne i spójne kolorystycznie zdjęcia J. Ejsmont, w których główną rolę odgrywały piękne twarze modelek przyozdobione delikatnym, kolorowym akcentem makijażu sushi. Po drugiej zaś, podziwiać można było krzykliwe i ekspresyjne prace D. Tępińskiej, w których do przyozdobienia modelek, zamiast klasycznego makijażu czy biżuterii zastosowano prawdziwe składniki sushi. Błyszczyk do ust z tobiko, apaszka z nori, czemu nie? Na jednej z fotografii znalazła się nawet cała ryba, co od razu skojarzyło mi się z ostatnią, głośną sesją Gillian Anderson :)
       Gwoździem programu były jednak zaproponowane przez Sushi Kushi nowe pozycje z menu, w którym każdy z pewnością znajdzie coś dla siebie. Zespół znawców i pasjonatów, poszukując nowych smaków, stworzył ciekawe kompozycje, które zaspokoją żądne nowości podniebienia. Na największą uwagę zasługuje na pewno nowatorskie sushi z rukolą i grillowanymi w słodkawym sosie teryaki tuńczykiem (Uramaki Grilled Toro), oraz rolka w zaskakującej (jak na sushi), wersji z kurczakiem (Uramaki Grilled Chicken). Obie propozycje łączą w sobie wyrazisty smak rukoli, zbalansowanej orzeźwiającym ogórkiem z pikantnym sosem majonezowym lub chilli. Wielbiciele grillowanego w sosie teryiaki kurczaka mają też szansę spróbować rolki Futomaki Chicken Teryiaki, czyli opcji z delikatnym serkiem Philadelphia.
       Nam spodobały się również wegetariańskie rolki z grzybami shiitake: bardzo oryginalne Futomaki Vegetarian, gdzie grzyby w słodkawej tempurze skomponowane są z awokado, ogórkiem i szczypiorkiem - co daje ciekawy efekt smakowy, oraz klasyczny Uramaki Vegetarian Philadelphia Roll, gdzie marynowane grzyby występują w towarzystwie serka, awokado i zielonego ogórka. Szczypiorek znalazł się również w zestawie Uramaki Grilled Sake, gdzie wyśmienicie dodawał charakteru grillowanemu łososiowi. Wśród nowości znalazły się również dwie propozycje z tobiko, czyli kolorowym kawiorem z ryby latającej: Uramaki Tobiko Roll z łososiem grillowanym oraz Uramaki California Roll z tuńczykiem i serkiem Philadelphia. Dla tych, którzy nie przepadają za smakiem surowej ryby, Sushi Kushi przygotowało Uramaki Smoked Sake Roll z wędzonym łososiem i marynowaną rzepą. Na koniec zostawiliśmy sobie bardzo ciekawą rolkę - Futomaki Spicy Ebi Ten, która zachwyciła połączeniem smaków. Znalazła się w niej smażona w tempurze krewetka z pomarańczą, ogórkiem i sałatą wykończona ostrym sosem majonezowym. (autor: Magda Bereza)
       Do rolek zaserwowano zaś intrygującą kolekcję herbat Mighty Leaf jak i mocniejsze trunki, pod postacią czerwonego i białego Choya, czyli półsłodkiego japońskiego wina o smaku i aromacie zielonych śliwek Ume. Trunek cieszył się dużym powodzeniem i idealnie komponował ze smakiem rolek sushi.
       Te zaś można było spróbować przyrządzić samemu, pod okiem czujnego sushimastera. Warto było spróbować tej sztuki chociażby dlatego, że własnoręcznie przyrządzoną rolką można się było później podzielić z innymi w domowym zaciszu :) Dla uczestników kolacji przygotowano również krótki kurs fotograficzny, podczas którego można było wysłuchać porad dotyczących fotografowania potraw w domowym zaciszu, restauracjach czy warunkach studyjnych. Dziewczyny przygotowały bowiem prosty setup składający się z dwóch lamp błyskowych z małymi softboxami i podłożem akrylowym, umożliwiający wykonanie estetycznych i apetycznych zdjęć nie tylko sushi :) Efekt zdjęć poniżej:
       Na koniec słów kilka o samym Sushi Kushi. Warto zapoznać się z ich ofertą. Wspólna kolacja udowodniła bowiem, że lokal serwuje smaczne rolki na wysokim poziomie, a oferta restauracji nie kończy się na klasycznych nigiri, hosomaki czy futomaki. Pomijając nowości z menu, przyjrzyjcie się również bliżej rolkom na słodko, chociażby z bananem i Nutellą, a także bogatej karcie japońskich alkoholi i egzotycznych herbat. Pamiętajcie tylko, że Sushi Kushi nie prowadzi lokalu stacjonarnego. Sushi zamówić można tylko za pomocą internetu lub przez telefon. Co ciekawe, Sushi Kushi oferuje również organizację imprez w stylu japońskim a nawet wieczorów panieńskich i kawalerskich połączonych z body sushi! Teraz już wiem, czego brakowało mi na urodzinowej kolacji ;)

POLUB NAS NA FACEBOOK'U: FOOD FETISH PO ŁÓDZKU